[ Pobierz całość w formacie PDF ]
które nale\ało kupić w pierwszej kolejności, by nasza misja w Kinoni mogła normalnie
funkcjonować. Lista była bardzo długa. Począwszy od podstawowego wyposa\enia pokoi
mieszkalnych w łó\ka, stoliki, krzesła, szafy, po takie drobiazgi, jak szczotki do zamiatania
czy plastikowe miednice. Część rzeczy mo\na było zakupić tutaj w Ruhengeri, ale po
większość trzeba pojechać do stolicy - Kigali. Sprawując funkcję ekonoma naszej wspólnoty
w Kinoni, czułem się zobowiązany do podjęcia zakupu tych rzeczy, które nie były osiągalne
tutaj na miejscu w Ruhengeri.
Dwa miesiące pózniej, w lipcu 1996 roku, ksiądz Tadeusz Ba-zan, ksiądz Stanisław
Orlikowski i ja przenieśliśmy się na stałe do naszej parafii w Kinoni. Zanim to nastąpiło
wszyscy wło\yliśmy wiele wysiłku, by tam się znalezć. Z mojej strony było to kilka
koszmarnych wyjazdów do Kigali po zakupy. To, co najbardziej mnie męczyło, to
pokonywanie barier z nachalnymi \ołnierzami szukającymi ka\dej okazji, aby móc się
przemieścić chocia\ kilkanaście kilometrów dalej, bo armii rwandyjskiej dokuczał brak
środków transportu. Na powa\nie wziąłem sobie do serca radę księdza Tadeusza, który
przestrzegał mnie przed zabieraniem uzbrojonych \ołnierzy. Takie postępowanie było uza-
81
sadnione, poniewa\ na trasie Gisenyi - Ruhengeri - Kigali systematycznie dochodziło do
napadów na samochody poruszające się tą drogą i ograbiania, a nierzadko i zabijania
przewo\onych pasa\erów. Tak było przed kilkoma dniami, kiedy to około 20 km przed
Ruhengeri zastrzelono kilku podró\nych, a następnie podpalono wiozącą ich taksówkę. Za
tego typu rozboje władze jednoznacznie obarczały winą abaczengezi - tzw. ludzi z lasu.
Ka\dorazowo, kiedy przy okazji sprawdzania dokumentów na barierach, których było kilka
na drodze do Kigali, spotykałem się z nachalnością \ołnierzy pragnących zabrać się ze mną,
tłumaczyłem się, \e mam absolutny zakaz przewo\enia uzbrojonych ludzi. W większości
przypadków takie tłumaczenie było skuteczne, ale było przyjmowane z niezadowoleniem, a
czasami i oznakami nieukrywanej wrogości.
Pierwszy dzień pobytu w Kinoni upłynął nam bardzo szybko. Rozpakowanie walizek i
poukładanie prywatnych rzeczy i ksią\ek w naszych pokojach zabrało nam całe
przedpołudnie. Po skromnym obiedzie, wraz z księdzem Bazanem i księdzem Orli-kowskim
poszliśmy obejrzeć większość pomieszczeń naszej misji, zwracając szczególną uwagę na
kuchnię i wspólną łazienkę, które, co tu ukrywać, znajdowały się w opłakanym stanie.
Podjęliśmy wspólnie kilka inicjatyw, które nale\ało zrealizować w najbli\szym czasie, by
przynajmniej trochę poprawić warunki higieny w kuchni i łazience. Równie\ w wielu innych
pomieszczeniach, chocia\by takim, jak refektarz czy domowa kaplica, dało się zauwa\yć
wiele drobnych usterek i mankamentów, które sukcesywnie trzeba było likwidować. Ale
najwa\niejsze było to, \e po kilkunastomiesięcznej nieobecności znowu mo\emy zamieszkać
w naszej misji, pośród miejscowej ludności, co dla Rwan-dyjczyków być mo\e było większą
radością ni\ dla nas samych.
Po wieczornej adoracji połączonej z modlitwą brewiarzową i wspólnej kolacji wyszliśmy na
zewnątrz, by posiedzieć na ławce, która znajdowała się w obszernym kru\ganku obok jadalni
82
i kaplicy. Zało\yliśmy ciepłe swetry, gdy\ zrobiło się chłodno. Tutaj pod wulkanem to
normalne. Często w tym regionie temperatura w nocy spada do zaledwie kilku stopni powy\ej
zera. Zabezpieczeni przed chłodem, siedzieliśmy na drewnianej ławce z oparciem, która wraz
z ławą i dwoma drewnianymi fotelami stanowiła komplet wypoczynkowy. Wokół naszej
misji zapanowały ju\ ciemności nocy. Stró\ zapalił właśnie kilka lamp elektrycznych w
dwóch pozostałych kru\gankach, pięknie oświetlając znaczną część wiry darzą. Byliśmy
nielicznymi mieszkańcami w promieniu kilku kilometrów, którzy posiadali energię
elektryczną czerpaną z pobliskiej niewielkiej elektrowni wodnej.
Ksiądz Tadeusz i ksiądz Stanisław zaczęli wspominać swoje pierwsze kroki stawiane na
misjach tutaj w Rwandzie. Obydwaj mieli za sobą ponad dwadzieścia lat pracy w tym kraju, a
co za tym idzie - ogromny baga\ doświadczeń. Przyjąłem dogodniejszą pozycję na ławce i
nastawiając uwa\nie uszu, wsłuchiwałem się w barwne opowieści dotyczące osobistych
prze\yć, trudności i radości związanych z niesieniem Dobrej Nowiny mieszkańcom tego
kraju. W głębi serca podziwiałem ich odwagę i zapał, z jakim pokonywali trudności na
drogach swojej posługi misyjnej. Ile\ w nich było wiary i odwagi. Ile\ ufności i nadziei, \e
ich trud i wysiłek zaowocuje w postaci tysięcy nowych wyznawców Chrystusa.
Wsłuchując się z ogromną uwagą w ka\de padające z ich ust słowo, spojrzałem na lampę,
która znajdowała się dokładnie nad naszymi głowami. Setki mniejszych i większych owadów
latających wokół niej, zapewne przyciągniętych światłem i ciepłem, którym emanowała,
wydawały jednostajny pomruk, który stanowił doskonałe tło do toczących się rozmów i
opowieści dwóch doświadczonych misjonarzy. Nagle jakoś tak spontanicznie uto\samiłem
ich z tą lampą, na którą spoglądałem. Tak jak ona zwabiała do siebie setki latających
owadów, tak oni poprzez swoją posługę niesienia światła i ciepła Chrystusowej miłości
przycią-
83
gali do Kościoła rzesze nowych wyznawców Chrystusa. Była w tym jakaś uzasadniona
analogia.
Kiedy wspominali Rwandę sprzed 1993 i 1994 roku, w ich głosie dało się odczuć nutkę
tęsknoty za tym, co wydawać by się mogło - odeszło bezpowrotnie.
Gdzieś w oddali rozległo się kilka pojedynczych wystrzałów z broni palnej. Ich echo odbite
od zboczy wulkanów rozdarło panującą ju\ od blisko dwóch godzin ciszę nocną. Po chwili
zawtórowało mu wycie psów i płacz przestraszonego małego dziecka. Ksiądz proboszcz i
ksiądz Orlikowski zamilkli. Ciszę przerwał ksiądz Tadeusz, mówiąc: - Biedni ludzie.
Z dyskusji, która się zawiązała między nimi dowiedziałem się wiele na temat obecnie
panującej sytuacji w tym regionie. Krótko mówiąc: Rwandyjczycy z plemienia Hutu, którzy
prawie w stu procentach zamieszkiwali prowincje północnej Rwandy -tak było równie\ na
terenach parafii Kinoni i Busogo, obsługiwanych przez nas - znalezli się w bardzo trudnej
sytuacji. Mo\na by rzec, między młotem a kowadłem. Z jednej strony abaczengezi, z drugiej
natomiast - wojsko rwandyjskie. Mimo \e mieliśmy połowę roku 1996, w tym regionie śmierć
nadal zbierała obfite \niwo. Mieszkańcy okolicznych wiosek wcią\ nie mogli spać spokojnie,
na przemian nękani przez jednych i drugich. Wojsko plądrowało całe wioski w poszukiwaniu
abaczengezi, grabiąc i zabijając ludzi podejrzanych o współpracę z nimi. Podobnie, chocia\ o
wiele rzadziej, czynili ci drudzy w poszukiwaniu czegoś do zjedzenia i zrobienia zapasów,
[ Pobierz całość w formacie PDF ]