[ Pobierz całość w formacie PDF ]
chwili. To musi być zacny chłopiec, ten nasz "kuzyn".
Nie minęło i pół godziny, a Tadeusz był już zpowrotem. Przyszedł, tak
obładowany paczkami, że Mania przeraziła się.
- Niechno pani spuści ten łańcuch! - krzyknął wesoło - przecież się tędy
nie przecisnę z moim bagażem.
Nie dał jej nawet przyjść do słowa i zasypał gradem argumentów, na które
nie znalazła repliki:
- Boi się pani, żebym nie dostał szkarlatyny? Sam ją przeszedłem w
dzieciństwie. A co do roznoszenia zarazków, to już znalazłem radę: tu, o, w
tej paczce jest biały fartuch, wie pani, taki, jakich używają w szpitalach.
Przecież i doktorzy chodzą do chorych, a potem wracają do żony i dzieci.
No, niechże pani otworzy! Rozpakujemy wszystko w przedpokoju, ubiorę się,
jak siostra miłosierdzia, gotów jestem włożyć nawet czepeczek...
Musiała się uśmiechnąć. Po chwili Tadeusz przywdział rzeczony fartuch.
Był nieco za krótki i zabawnie wyzierały z pod niego ułańskie spodnie z
lampasami. Inne paczki, jak się okazało, zawierały całą wystawę ze sklepu
towarów kolonjalnych. Były tam i sardynki i jakieś litewskie wędliny i
paczka herbaty i całe mnóstwo pomarańcz.
- Co pan wyprawia! Naco było kupować te wszystkie rzeczy? - gderała
Mania.
Za drzwiami, prowadzącemi do apartamentów Ciszewskiej, dał się słyszeć
szelest, stłumiony zresztą przez materac, jakim przezorna ta niewiasta
odgrodziła się od sąsiedztwa mikrobów.
- Oho, moja gospodyni pewnie umiera z ciekawości, z kim tak długo
rozmawiam w przedpokoju, - zauważyła panna Lipska - Zabarykadowała się i
teraz nietylko musi wychodzić przez kuchnię, ale trudno jej podsłuchiwać...
- Musi to być bardzo miła osoba - rzekł Tadeusz, przypominając sobie ową
jejmość w przydeptanych pantoflach, która mu otworzyła z miną obrażonej
królowej.
- No, miła to nie powiem - odparła uśmiechając się znów mimowoli. - Lubi
zrzędzić i jest chciwa na pieniądze. Za nasze dwa pokoje płacę więcej, niż
ona za cały lokal. Pomimo to ciągle narzeka i chciałaby się nas pozbyć.
Dlatego robi mi różne wstręty na każdym kroku. Naprzykład teraz: zabroniła
służącej wchodzić nawet do przedpokoju. Obiecała zawiadomić policję, że w
domu jest zarazliwa choroba. Ale tego nie zrobi, jestem pewna. Nie, za nic
nie oddam Wandzi do szpitala. Biedactwo czułoby się tam opuszczone... Och,
proszę pana, tak się boję...
Mimo, że w przedpokoju było ciemnawo, Tadeusz dostrzegł w oczach Mani
łzy.
- Chodzmy - rzekł serdecznie - ja teraz posiedzę przy chorej, a pani się
położy. Jestem pewien, że pani oka nie zmrużyła przez całą noc.
- Jakżebym mogła usnąć? - odparła ze zdumieniem.
- I obiadu też pani pewno nie jadła? Trzeba się przecież szanować, panno
Marjo. Jeżeli pani zamierza pielęgnować chorą - trzeba oszczędzać siły.
Weszli do "jadalni". Przez firanki śnieżnej białości słońce przesiewało
złoty blask. Zapach świeżo zaparzonej kawy mieszał się z zapachem spirytusu
i ostatnich, spóznionych narcyzów, więdnących w szklanym wazonie.
W sąsiednim pokoju leżała chora dziewczynka. Tadeusz podszedł na palcach.
Ujrzał rozczerwienioną twarzyczką i oczy przymknięte, ale w tej chwili
Wandzia ocknęła się z pół-snu.
- O, przyszedł pan Tadeusz. To dobrze.
I wyciągnęła do niego suchą, rozpaloną rączynę.
Z tą chwilą rozpoczął się dla Tadeusza jakiś nowy okres w jego życiu.
Były to dnie zrazu smutne i pełne niepokoju, pózniej, gdy już minęło
niebezpieczeństwo życia - płynęły jeden za drugim ciche, nieco jednostajne,
lecz dziwnie miłe, nawet jasne. Choroba Wandzi trwała kilka tygodni, a
przez cały ten czas Halicki codziennie przychodził około czwartej i
siedział niekiedy do póznego wieczora, zastępując Manię.
Przynosił lekarstwa i sprawunki, przynosił zawsze kilka świeżych
kwiatków, które panna Lipska stawiała przy łóżku chorej, przynosił
pozdrowienia od Olka i wieści o rezultatach egzaminów.
Potem, gdy już Wandzia miała się lepiej, zaczął przynosić pisma i
książki, albo jakąś zabawkę: zwierzątka z celuloidu, balonik, lub pajaca,
zupełnie jak maleńkiemu dziecku. Dziewczynka uśmiechała się, a każdy taki
uśmiech rozsłoneczniał twarz starszej siostry.
W tych długich godzinach było miejsce i na gawędy i na głośne czytanie i
na roztrząsanie różnych zawiłych kwestyj, naprzykład: dokąd wysłać Wandzię,
gdy wyzdrowieje i czy Mania powinna, czy nie powinna starać się o urlop.
- Mój urlop kończy się pierwszego lipca - mówiła Mania - żeby tylko
Wandzia do tej pory była zupełnie zdrowa.
- Zdaje się, że w lipcu kuracja dla pani okaże się potrzebniejsza, niż
dla tej figi, która wygląda jak róża! - gderał Tadeusz.
Pomimo owego "pani", ton, jakim przemawiał do starszej panny Lipskiej,
brzmiał familjarnie. Do Wandzi zwracał się zwykle w trzeciej osobie. Mówił:
"niech Wandzia zje kaszkę", lub też poprostu: "A teraz położyć się i spać,
bo sznurkiem przywiążę".
Najdłużej i najczęściej mówili o Markowie. To był niewyczerpany temat.
- Już pewno czereśnie zaczynają dojrzewać? - wzdychała Wandzia. - Kto tam
teraz objada wszystkie niższe gałęzie, bo dawniej, jak się Olek do nich
dorwał...
A Mania mówiła ze smutkiem:
- Podobno ten pan, który od tatusia kupił Markowo, sprzedał je żydowi.
Nie mogę temu wierzyć! Nasze Markowo! Nasze kochane Markowo...
I już do końca wieczoru nie można jej było oderwać od najmilszych
wspomnień.
- Wstawałam bardzo wcześnie, zimą o szóstej, a latem to i o czwartej.
Cała obora była tylko na mojej głowie. I obora i drób. Ojciec gospodarował
w polu, mama w domu, a ja - na podwórku. I - wie pan, - gdyśmy tu
przyjechali, z początku nie mogłam się przyzwyczaić... Poprostu nie
rozumiałam, jak ja wyżyję tutaj bez moich kur, kaczek i gęsi... Bez moich
kochanych krówek, które tak mię znały, że wołałam je po imieniu, a one
podchodziły do ręki...
- A ty dla nich wykradałaś chleb ze śpiżarni - wtrącała Wandzia - i
dostawałaś bury od mamusi.
- Wykradałam. I z magazynu wykradałam ziarno dla drobiu. Czasem, jak
przyszedł ciężki rok i każde ziarnko było wyliczone, tatuś chował przede
mną klucze.
- Raz, to Mania dostała śliczny prezent - roześmiała się Wandzia,
odkładając ołówek i papier, cały zabazgrany rysunkami. - Tatuś pyta: "Cobyś
ty chciała, Maniusiu, na imieniny?" Powiedz, to kupię, właśnie jadę jutro
do miasteczka. A ona na to: "Nie potrzebuje tatuś przywozić, bo ten prezent
jest tu na miejscu, w Markowie. No - i dostała korzec pszenicy, w nowym
worku, na którym było wypisane atramentem: "Na imieniny Mani - od rodziców
w dani. Wszyscy się śmieli z takiego podarunku, a Maniusia pewno żałowała w
duchu...
- Owszem, żałowałam, że powiedziałam wtedy: korzec, zamiast... dwa korce.
Gawędziły tak, przekomarzając się wesoło, a Tadeusz słuchał pilnie, choć
te opowieści nie były nazbyt zajmujące. Zajmująca była natomiast żywa
gestykulacja Wandzi, która wierciła się na łóżku i każde zdanie ilustrowała
niesłychaną ilością ruchów. Kręciła głową w prawo i w lewo, składała i
rozkładała ręce, śmiała się, to znów marszczyła czoło, gderząc na siostrę
[ Pobierz całość w formacie PDF ]