[ Pobierz całość w formacie PDF ]
teoretyków i urzędników, aniżeli na świadków Chrystusa. Kiedy stykają się oni z realiami
panującymi w terenie, kiedy poznają cynizm swoich przełożonych, którzy do reszty ściągają ich na
ziemię, udowadniając im na wszelkie sposoby - że Pan Bóg swoje, a życie swoje - wtedy dopiero
następuje przewartościowanie w nich samych i zaczynają krakać tak samo, jak reszta stada wron. Czy
ja dzisiaj mam wstydzić się tego, iż odleciałem z tego stada, aby nie krakać jak wszyscy inni?!
Ktoś mógłby zapytać - dlaczego ja sam nie stałem się wówczas wzorem dla swoich wychowanków?
Otóż, starałem się i mam nadzieję, iż byłem nim rzeczywiście! Mogę to bez przesady powiedzieć, bo
wiem że oni sami to potwierdzą. Postanowiłem być ich starszym bratem, który doświadczył Boga w
swoim życiu. W naszych rozmowach nie było tematów tabu (uczyłem klasy męskie, żeńskie i
koedukacyjne). Widziałem, że moi młodzi przyjaciele byli mile zdziwieni moim szczerym i otwartym
podejściem. Po raz pierwszy ksiądz traktował
ich jak dorosłych, odpowiedzialnych, wartościowych ludzi, a nie jak bandę rozwydrzonych
szczeniaków. Zwierzali mi się ze swoich najskrytszych problemów. Kiedy przyprowadzałem swoje
klasy do Kościoła na spowiedzi - adwentowe i wielkopostne - choć w konfesjonałach było zawsze
kilku księży, największe kolejki były u mnie. Chodziłem z moimi chłopcami i dziewczętami na
wycieczki, podczas których prowadziliśmy nie kończące się rozmowy i dyskusje. Oglądaliśmy ich i
moje ulubione filmy video i analizowaliśmy rozterki moralne bohaterów. %7łyłem z nimi ich życiem, bo
nie było też innej drogi, aby do nich dotrzeć i zdobyć ich dla Boga. Nie robiłem tego z premedytacją
czy wyrachowaniem. Wierzę, iż wielu młodym ludziom w Aleksandrowie pomogłem przejść
bezpiecznie przez trudny okres poszukiwania i odnalezć właściwą drogę. Kilkanaście razy, na ich
prośbę, interweniowałem w najróżniejszych konfliktach rodzinnych, a nawet sercowych. Jestem
pewien, iż jedną z dziewcząt uratowałem od samookaleczenia, jeśli nie od śmierci samobójczej.
Zdobycie zaufania młodych ludzi nie przyszło mi wcale łatwo. Faktem jest, że była to młodzież
sfrustrowana, często naznaczona piętnem nie najciekawszych środowisk rodzinnych. Jednostki wśród
chłopców były wręcz kryminogenne (jeden z uczniów popełnił
morderstwo na swoim koledze). Takie przypadki przekonywały mnie tylko i utwierdzały w walce o
przyszłość moich wychowanków. Byłem szczęśliwy, że wielu z nich udało mi się zawrócić ze złej
drogi, chociaż niejeden przy tym zalazł mi za skórę. W mniemaniu moim i innych nauczycieli ze
szkoły - klasy które uczyłem (po 2 godz. tygodniowo) stały się lepsze, bardziej komunikatywne i
spokojniejsze. Wielu moich uczniów i uczennic odwiedzało mnie w moim mieszkaniu na plebanii.
Cieszyły mnie bardzo te sukcesy. Dziękowałem Bogu za każdą zagubioną owcę, którą udało mi się
sprowadzić na nowo do Jego Owczarni. Moje osiągnięcia uważałem za szczególnie wartościowe,
ponieważ udało mi się w moich uczniach, wychowanych na opowieściach i doświadczeniach
związanych z prałatem - przezwyciężyć niechęć, a często nawet odrazę do stanu kapłańskiego w
ogóle.
Niestety, przy końcu roku szkolnego właśnie ksiądz prałat wezwał mnie na rozmowę, w której
zarzucił mi wywołanie niezdrowego poruszenia wśród miejscowej młodzieży; odejście od
programu nauczania oraz skupienie młodzieży wokół siebie, a nie przy Bogu .
Prałata ponadto raził widok młodych na plebanii, gdzie powinien być spokój i powaga
(najwidoczniej czynsz pobierany obecnie od lokatorów na plebanii rekompensuje mu te
niedogodności). Był przekonany, że któryś z moich podopiecznych zarysował mu kilka dni wcześniej
jego mercedesa. Ksiądz ma kurwa mać za mało pracy, postaram się wypełnić księdzu wolny czas! -
wykrzykiwał mi nad głową. Już wkrótce okazało się, iż nie były to słowa rzucane na wiatr.
Przez kilka ostatnich miesięcy spędzonych w Aleksandrowie byłem praktycznie wikariuszem na
dwóch parafiach, z jedną pensją. Polemika z prałatem nie miała sensu - on wiedział wszystko
najlepiej. Wzorem innych należało mu przytaknąć, skulić uszy i obiecać solennie poprawę. Ja
powiedziałem tylko, że przemyślę to co mi powiedział. Rzeczywiście miałem zamiar to rozważyć. W
końcu byłem kapłanem w Kościele hierarchicznym i choć wiedziałem, iż prałat się myli (a już na
pewno nie przemawia przez niego Duch Zwięty), to jednak kolejna przeprowadzka nie bardzo mi się
uśmiechała. Ten, kto sprzeciwił się prałatowi mógł tego samego dnia się pakować, choćby pracował
w zupełnie innej parafii. Ten człowiek trząsł całą archidiecezją, a na przywitanie arcybiskupa mówił
- cześć Władek . Poza tym, żywo w pamięci miałem ojca Zwiątka i jego przykazanie
bezwzględnego posłuszeństwa. Jak mogłem mimo to odepchnąć od siebie młodzież, która mnie
potrzebowała. Wszystkie swoje obowiązki wykonywałem bez zarzutu; czy miałem być jednak tylko
urzędnikiem, kasjerem w kancelarii, technikiem od kultu? Co miały znaczyć słowa, tak często
słyszane w seminarium o spalaniu się kapłana dla Królestwa Bożego? . Postanowiłem w jednej
chwili, że się nie ugnę - nie zmarnuję życia dla zbierania pieniędzy i hodowania brzucha do kolan.
Nie po to poświęciłem swoje młode życie, idąc do seminarium i rezygnując z takich wartości jak
małżeństwo czy ojcostwo, aby w dalszej kolejności poświęcić swój ideał
kapłaństwa.
Swoją posługę księdza traktowałem zawsze jako służbę Bogu i ludziom. Nie myślałem o żadnym
męczeństwie albo wielkich umartwieniach, ale równie daleki byłem od uznania swojej funkcji
kapłana - duszpasterza za intratną, ciepłą posadkę, wolną od ziemskich trosk i zmartwień. Z żalem i
smutkiem patrzyłem na większość moich byłych kolegów z seminarium, którzy przenieśli do
kapłaństwa podstawową klerycką zasadę - nie wychylać się . Może po prostu mam inny charakter.
Nie potrafię bezkrytycznie godzić się ze złem i przechodzić do porządku dziennego nad jawną
niesprawiedliwością. Wszak to sam Pan Jezus, mój Mistrz i Nauczyciel powiedział, iż lepiej być
gorącym lub zimnym - byle nie letnim. Właśnie ta letniość, pogodzenie się z zastaną rzeczywistością -
najbardziej mnie raziła u moich pobratymców.
Przerażała mnie perspektywa zostania klechą - dusigroszem, który odbija sobie brak żony i dzieci
[ Pobierz całość w formacie PDF ]