[ Pobierz całość w formacie PDF ]
ale zrezygnowałabym z należnego mi dziedzictwa dla mego tharkijskiego dowódcy.
Potem powiedziała głośno:
- Pamietasz tę noc, gdy mnie obraziłeś? Nazwałeś mnie swoją księżniczką, nie prosząc o rekę, a potem
chełpiłeś się, że o mnie walczyłeś. Teraz widzę, że nie powinnam się była obrażać, po prostu nie zdawałeś sobie
sprawy z tego, jakie znaczenie mają u nas słowa, które wypowiadasz. Nie było nikogo, kto by ci wytłumaczył, że
na Barsoomie w miastach czerwonych ludzi są dwa rodzaje kobiet jeden z nich to te kobiety, o które
mążczyzni walczą, by móc prosić, je o ręke, o drugi rodzaj kobiet również walczą, ale nigdy nie proponują im
małżeństwa. Jeśli mężczyzna zwycięży w walce o kobietę może ją nazywać swoją księżniczką lub używać
jednego z kilku pozostałych zwrotów, a to oznacza, że ją posiada, że należy ona do niego. Walczyłeś o mnie, ale
nigdy nie poprosiłeś mnie, abym została twoją żoną, więc, gdy nazwałeś mnie swoją księżniczką zawahała się
- byłam urażona. Jednak nawet wówczas nie obraziłam się na ciebie, jak powinnam była zrobić. Czara się jednak
przelała, gdy ubliżyłeś mi, wypominając, że zdobyłeś mnie w walce.
- Nie będę cię teraz prosił o przebaczenie, Dejah Thoris - powiedziałem - gdyż, jak wiesz, moja wina
wynikała z nieznajomości waszych zwyczajów. To czego nie zrobiłem wówczas, gdyż wydawało mi się, że moja
prośba będzie przedwczesna i żle widziana, robię teraz - proszę cię abyś została moją żoną.
- Nie, Johnie Carter, nie mogę być twoja, póki Sab Than zyje.
- Podpisałaś na niego wyrok śmierci, moja księżniczko, Sab Than umrze.
- To nic nie pomoże - powiedziała. - Nie wolno mi poślubić człowieka, który zabił mego męża, nawet w
obronie własnej. Taki jest zwyczaj. Tutaj, na Barsopmie, jesteśmy niewolnikami zwyczajów. To bezcelowe, mój
przyjacielu. Musisz się. z tym pogodzić i cierpieć wraz ze mną. Tylko tyle wolno nam wspólnie posiadać -
cierpienie i wspomnienia dni, które spędzaliśmy razem u Tharków. %7łegnaj!
55
Wyszedłem, odrzucony, z krwawiącym sercem. Jednak nie wyrzekłem się. jeszcze nadziei i nie
pogodziłem się z myślą, że Dejah Thoris jest dla mnie stracona, gdyż, mimo tego co mówiła, formalny ślub
jeszcze się nie odbył.
Włóczyłem się wśród korytarzy, znów straciwszy orientację. Wiedziałem, że musze, uciekać z miasta,
gdyż w sprawie czterech martwych strażników na pewno zostanie podjęte śledztwo, a gdy moja nieobecność na
posterunku zostanie odkryta, podejrzenie z pewnością padnie na mnie. Wszedłem na prowadzące w dół spiralne
schody i zszedłem kilka pięter w dół. Znalazłem się przed wejściem do obszernego pokoju, w którym siedziało
kilku gwardzistów. Zciany były zawieszone przezroczystymi gobelinami i wśliznąłem się za nie niezauważony.
Rozmowa gwardzistów dotyczyła jakichś błahych spraw i nie wzbudziła we mnie zainteresowania, aż do
chwili, gdy wszedł jeden z oficerów i rozkazał czterem z nich zmienić strażników księżniczki Helium.
Wiedziałem, że teraz się zaczną moje kłopoty. I rzeczywiście czterech gwardzistów wyszło z pomieszczenia, a
za chwile, jeden z nich wpadł z powrotem, krzycząc, że strażnicy leżą martwi w przedpokoju, prowadzącym do
apartamentów księżniczki.
W chwile pózniej cały pałac wypełnił się ludzmi. Gwardziści, .oficerowie, dworzanie, służba i niewolnicy
biegali tam i z powrotem po korytarzach i apartamentach, roznosząc polecenia i rozkazy oraz poszukując
sprawcy zbrodni.
W tym rozgardiaszu dostrzegłem szansę ucieczki i jakkolwiek była ona niewielka, zdecydowałem się.
Dołączyłem do przebiegającego obok mej kryjówki większego oddziału żołnierzy i biegłem za nimi poprzez
labirynt pałacowych korytarzy, aż zobaczyłem światło dzienne wpadające przez duże okna jakiejś mijanej sali.
Opuściłem moich przewodników i podszedłem do jednego z okien. Prowadziło na duży balkon, wiszący
na wysokości około trzydziestu stóp nad ziemią i wychodzący na jedną z miejskich ulic. W pewnej odległości od
budynku stał mur o wysokości około dwudziestu stóp, zbudowany z grubego na stopę, gładkiego szkła.
Czerwonemu Marsjaninowi ucieczka tą drogą wydawałaby się niemożliwa, ale dla mnie dysponującego ziemską
siłą i zręcznością, była ona bagatelką. Moje jedyne zmartwienie wiązało się z tym, że mogę zostać odnaleziony
przed zapadnięciem ciemności. Nie mogłem wykonać skoku teraz, w pełnym świetle dnia, gdyż podwórzec i
ulica były zatłoczone Zodangańczykami.
Rozejrzałem się za jakąś kryjówką. Spojrzawszy w górę zobaczyłem dużą ozdobę, mającą kształt wazy,
która wisiała pod sufitem, około dziesięć stóp nad podłogą. Wskoczyłem do niej z łatwością i niemal
natychmiast potem usłyszałem, że do pokoju wchodzą jacyś ludzie. Zatrzymali się wprost pod moją kryjówką,
toteż wyraznie słyszałem każde wypowiedziane przez nich słowo.
- To jest robota ludzi z Helium - powiedział jeden z nich.
- Masz racje, jeddaku, ale w jaki sposób przedostali się do pałacu? Mógłbym uwierzyć, że do wnętrza
prześliznął się mimo czujnych straży jakiś jeden, samotny człowiek, ale nie mogę sobie wyobrazić, jak mogła
tego dokonać grupa, składająca się z sześciu czy ośmiu mężczyzn. Jednakże wkrótce się czegoś dowiemy, gdyż
oto nadchodzi królewski psycholog.
Do grupy dołączył jeszcze jeden mężczyzna i po zwyczajowym przywitaniu jeddaka, powiedział:
- Potężny jeddaku, dziwną opowieść wyczytałem w martwych umysłach twoich wiernych gwardzistów.
Zostali zabici nie przez kilku napastników, lecz przez jednego.
Zamilkł, aby waga jego wypowiedzi w pełni dotarła do słuchaczy. Nie uwierzono mu jednak, gdyż za
chwile usłyszałem zniecierpliwiony głos Than Kosisa:
- Cóż to za bzdury mi tu opowiadasz, Notanie?
- To jest prawda, jeddaku - odpowiedział psycholog. - W mózgach wszystkich czterech gwardzistów jest
wyraznie wyryty taki sam obraz. Ich przeciwnikiem był bardzo wysoki mężczyzna, noszący odznaki twojej
własnej gwardii, posiadający nadludzką siłę, zręczność i opanowaną po mistrzowsku sztukę walki mieczem.
Mimo że nosił insygnia Zodangi, jeddaku, człowieka odpowiadającego temu opisowi nie widziano ani w tym,
ani w żadnym innym kraju na Barsoomie. Niestety, umysł księżniczki Helium, którą również przesłuchiwałem,
jest dla mnie zamknięty posiada nad nim znakomitą kontrole i nie mogę nic z niego odczytać. Powiedziała, że
widziała cześć walki, że z gwardzistami walczył tylko jeden człowiek, którego nie zna i którego nigdy przedtem
nie spotkała.
- A gdzie jest ten mężczyzna, który mnie niedawno uratował - powiedział ktoś inny z grupy, najwyrazniej
kuzyn jeddaka, którego wyrwałem z rak zielonych wojowników. - Opis pasuje do niego, zwłaszcza zaś te
nadzwyczajne umiejętności walki.
- Gdzie jest ten człowiek? - krzyknął Than Kosis. - Przyprowadzcie mi go natychmiast. Co o nim wiesz,
kuzynie? Teraz, gdy o tym myślę, wydaje mi się małp prawdopodobne, żeby w Zodandze mieszkał tak
[ Pobierz całość w formacie PDF ]