[ Pobierz całość w formacie PDF ]

mawiano modlitwy za konających, a długo w noc biły ku rozgwiażdżonemu niebu płacze ser-
deczne, biły żebracze prośby, biły westchnienia, przejęte wiarą i ufnością...
Przeszedł piąty tydzień  nie powracały.
37
Wieś dochodziła już do szaleństwa, wielu rzucało się prosto na bagnety, aby się przedostać
do lasów i raczej umrzeć, nizli dłużej znosić to straszliwe oczekiwanie, ale żaden nie przerwał
tej żelaznej obręczy i wracali jeszcze bardziej smutni i udręczeni.
Przeszedł szósty tydzień  nie powróciły!
Wreszcie i wojsko miało już dosyć tego oczekiwania i wymaszerowało z Hrud.
Wtedy cała wieś, jak jeden człowiek, rzuciła się na przełaj do lasów, a jeszcze nie dobiegli,
gdy z mrocznych głębin zaczęły się pokazywać jakieś mary; szły zgarbione, o kijach, prawie
nagie, wynędzniałe, rozkudlone, sczerniałe, podobne do szkieletów, ale radosne, jak słońce,
jak wiosna, tryumfujące, i, jak samo życie, niezwyciężone!...
Zwalczyły głód, strach, opuszczenie, zimno i choroby; zwalczyły samą śmierć, ocaliły
dzieci, i oto wracały te wielkie, te bohaterskie, te święte dusze w domowe progi, do codzien-
nego trudu i do codziennej walki.
A na zakończenie bolesnej sprawy tych chrztów przymusowych przytoczę już ostatnią sce-
nę, jaka się jeszcze rozegrała w tych samych nieszczęsnych Hrudach i w tymże 1876 roku.
Po wyjściu wojska i powrocie kobiet z lasów życie popłynęło zwykłem łożyskiem co-
dziennych zabiegów, kłopotów i nie ustających lęków. Wprawdzie matki zwyciężyły na razie,
ale ani one, ani też nikt w całej wsi nie łudził się ni przez jedną minutę, żeby to wszystko
miało się już skończyć na zawsze; dobrze bowiem widzieli, jak pop się przyczaja, jakby tylko
wyczekując sposobnej chwili. Mieli się więc również na baczności, oczekując ze drżeniem
jeszcze straszniejszego ciosu. Kobiety z dziećmi sypiały po strychach, obórkach i stodołach,
aby w każdej chwili, na każdy sygnał niebezpieczeństwa znowu uciekać do borów, a chłopi
dniami i nocami stróżowali po wszystkich drogach.
Nie upilnowali jednak, gdyż w parę tygodni pózniej, pierwszej ciemnej i zadeszczonej no-
cy, do chałupy Apolonii Szuckiej, jednej z matek najbardziej opornych, ktoś zapukał.
Chałupa stała nieco w głębi, na końcu sadu; w izbie była tylko Szucka z kilkoletniem
dzieckiem, bo mąż został już przedtem zesłany, więc, dosłyszawszy pukanie, strwożyła się,
ale poszła do okna i zapytała:
 Kto tam?
Za szybami mignęły jakieś złowrogie twarze, szczęknęły pałasze, i rozległy się takie głosy,
od których ścierpła jej skóra. Zrozumiała natychmiast, kto się dobija i po co.
Porwała dziecko na ręce i, oszalała ze strachu, rzuciła się do ucieczki, ale już stali pod
drzwiami i oknami, chałupa była otoczona, i zewsząd groznie krzyczeli:
 Otwierać! Otwierać!
Kolby coraz niecierpliwiej waliły o ściany. Stała przez chwilę na środku izby, nie wiedząc,
co począć, i na próżno szukając jakiegoś ratunku, i tak skamieniała przerażeniem, że nie mo-
gła się poruszyć, dopiero kiedy drzwi zahuczały pod uderzeniami kolb i okna z brzękiem po-
38
sypały się na ziemię, skoczyła na strych, wydarta dziurę w poszyciu i zakrzyczała straszli-
wym głosem rozpaczy:
 Ratunku! Ratunku!
Ale drzwi niedługo się opierały, i z dzikim wrzaskiem runęło do środka kilkunastu ludzi.
Zciągnęli ją na dół, zbili, sponiewierali, jak łachman, i chociaż broniła dziecka, jak rozwście-
klona37 wilczyca, odebrali je na wpół zduszone w szamotaniach i ponieśli z tryumfem do cer-
kwi.
Szucka zawyła wniebogłosy, na próżno usiłując odebrać swoje dziecko; na próżno miotała
się na nich z dzikim skowytem rozpaczy, na próżno rzucała się przed nimi na kolana z pła-
czem i błaganiami, wlokła się im u nóg i całowała po butach, wszystko było na próżno; ale,
sto razy odpędzana, bita kolbami, tratowana, podnosiła się wciąż z nowym krzykiem i z no-
wemi siłami, tylko w coraz straszliwszem zapamiętaniu i boleści.
Cała wieś rozbudziła się w mgnieniu oka, kobiety z dziećmi uciekały do lasów, a reszta
wypadała na drogę i wlokła się wzburzona i ponura za strażnikami, nie odważając się jednak
odbijać dziecka, które zanosiło się płaczem, bo matka raz po raz rzucała się ku niemu na
ostry, nieprzebyty las bagnetów i ryczała:
- Ludzie, oddajcie mi dziecko! Ludzie, miłosierdzia!
Strażnicy uciekali z łupem coraz prędzej, jak stado wilków, odcinając się na wszystkie
strony kłami bagnetów i przekleństwami, gdyż krzyk Szuckiej tak rozdzierał serca, że chłopi
występowali z coraz grozniejszym pomrukiem, wreszcie cerkwi dopadli, i ciężkie okute drzwi
zawarły się z hukiem za nimi.
Szucka rzuciła się na nie z wściekłością, byty zawarte na sztaby.
 Oddajcie mi dziecko! Nie chcę waszej wiary! Ono już ochrzczone! Nie gubcie jego du-
szy!  krzyczała, nadaremnie targając drzwiami. Potem oblatywała cerkiew i darła się po
gładkich murach do oświetlonych okien, ale, posłyszawszy płacz dziecka, wpadła w furię i
biła ogromnymi kamieniami w ściany, biła sobą, rwała cegły okrwawionemi rękami, gryzła
żelazne okucia drzwi, to, przypadłszy do gromady, stojącej w ponurem milczeniu, zaskowy-
czała chrapliwie ostatkami sił i ostatkami przytomności:
 Ratujcie mi dziecko! Nie dajcie na wieczną zatratę! Chłopiec ma na czwarty rok! Już
umie cały pacierz, nasz polski, nasz katolicki pacierz! Jasio ma na imię! Mało przy nim nie [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • ftb-team.pev.pl
  •