[ Pobierz całość w formacie PDF ]
prawda? Jeśli zapomnę, nigdy stąd nie wyjdę, prawda?
- Wyjdę? - powtórzył Cleve.
- Zamień się ze mną - powiedział mę\czyzna, poprawiając perukę.
- I dokąd pójdziesz?
- Z powrotem. Zrobić to jeszcze raz. Mę\czyzna przeszedł przez pokój i podszedł do
Cleve'a. Wyciągnął ręce, obracając je dłońmi do góry. Dłonie miał poparzone.
- Mo\esz mi pomóc - powiedział. - Mogę załatwić interes z najlepszymi z nich.
- Nie rozumiem.
Mę\czyzna był najwyrazniej pewien, \e padł ofiarą blefu. Jego górna warga, nad
którą tkwił przyczerniony wąsik, skurczyła się.
- Ale\ rozumiesz. Doskonale rozumiesz. Oczywiście chcesz się sprzedać, tak jak
wszyscy. Temu, kto daje najwięcej. Kim jesteś, zawodowym mordercą?
Cleve potrząsnął głową.
- Ja tylko śnię - odparł. Mę\czyzna nagle spokorniał.
- Bądz mi przyjacielem - poprosił. - Nie mam tu \adnych wpływów, nie tak, jak inni.
Wiesz, niektórzy przychodzą tu i nie ma ich ju\ po kilku godzinach. Prawdziwi zawodowcy.
Załatwiają to sobie z góry. Ale ja? Ja popełniłem zbrodnię w afekcie. Przybyłem tu
nieprzygotowany. Zostanę, póki nie ubiję interesu. Proszę, bądz mi przyjacielem.
- Nie mogę ci pomóc. - Cleve nie był nawet pewny, o co właściwie prosi go ten
mę\czyzna. Zabójca skinął głową.
- Jasne, \e nie. Nie spodziewałem się...
Odwrócił się tyłem do Cleve'a i podszedł do piekarnika. Ciepło, które z niego biło,
stworzyło w powietrzu mira\ chochlika. Nawet na niego nie patrząc, morderca poło\ył
poparzoną dłoń na drzwiczkach i zamknął je. Otworzyły się prawie natychmiast.
- Czy wiesz, jaki miły jest zapach palonego mięsa? - powiedział i znów spróbował
zamknąć piekarnik. - Nikt nie powinien mnie obwiniać! Doprawdy!
Cleve przestał wsłuchiwać się w ten bełkot. Jeśli nawet był w nim jakiś sens, to i tak
najprawdopodobniej nie warto go teraz dochodzić. Cała ta gadanina o zamianie i o ucieczce
z miasta, to wszystko przekraczało jego zdolność pojmowania.
Poszedł dalej, choć nie miał ju\ ochoty zaglądać do wnętrz domów i mieszkań.
Zobaczył wszystko, co chciał zobaczyć. Z pewnością zbli\ał się ju\ ranek i lada chwila na
korytarzu zadzwoni dzwonek. Pomyślał, \e mógłby nawet sam się obudzić, \e to wystarczy
na jedną noc.
Kędy tylko ta myśl przemknęła mu przez głowę, dostrzegł dziewczynkę. Stała na
najbli\szym skrzy\owaniu i miała siedem, mo\e osiem lat. Nie mogła być morderczynią.
Cleve ruszył w jej kierunku. Zawstydzona, a mo\e powodowana mniej niewinnym uczuciem,
dziewczynka skręciła w prawo i zaczęła biec. Pobiegł za nią. Nim znalazł się na
skrzy\owaniu, mała była ju\ daleko i nadal uciekała w głąb ulicy. Nie zniechęcił się. Jak to
bywa, kiedy śni się taki pościg, do uciekającego stosowały się inne prawa fizyki ni\ do
goniącego. Dziewczynka biegła lekko, a Cleve przedzierał się przez powietrze z
największym trudem, jakby biegł w beczce z miodem. Nie zatrzymał się jednak, lecz biegł
tam, dokąd go prowadziła. W prędce oddalił się od tego fragmentu miasta, który znał, i trafił
do labiryntu podwórek i alejek; wszystkie, jak przypuszczał, były kiedyś świadkami rozlewu
krwi. Inaczej ni\ na głównych ulicach, w tym getcie' nie było \adnych określonych całości,
lecz wyrwane z rzeczywistości fragmenty: kawałek trawnika, bardziej czerwonego ni\
zielonego, rusztowanie, z którego jeszcze sterczał wą\, kopczyk ziemi. I, w końcu, normalna
ściana.
Dziewczynka doprowadziła go do ślepego zaułka i znikła, zostawiając go sam na
sam ze zwykłym, ceglanym, zaniedbanym murem. Było w nim tylko jedno małe okienko.
Zajrzał przez zbrojone szkło, zabrudzone od zewnątrz ptasimi odchodami i odkrył, \e patrzy
w głąb jednej z cel więzienia w Pantonville. Poczuł, jak wywraca mu się \ołądek. Co to za
zabawa: wyprowadzili go z celi w to miasto snów tylko po to, by znów zamknąć go w celi?
Lecz wystarczyło mu kilka sekund by stwierdzić, \e to nie jego cela. Ta cela nale\ała do
Lowella i Naylera. Na ścianach, przyklejone skeczem, wisiały ich obrazki, ich była krew, która
spryskała podłogę, ścianę, pryczę i drzwi. Kolejna scena morderstwa. - Jezu Wszechmogący
- szepnął Cleve. - Billy... Oderwał wzrok od okna i odwrócił się. U jego stóp, na piasku,
kopulowały jaszczurki, wiatr, wiejący w zaułkach, przywiał motyle. Przyglądał się, jak tańczą,
kiedy w pawilonie B zadzwonił dzwonek, oznajmiając nadejście ranka.
Była to pułapka. Jej mechanizm pozostawał nieznany lecz Cleve nie miał
wątpliwości, dla kogo ją zastawiono. Billy znajdzie się w mieście, i to wkrótce.
Pomieszczenie, w którym popełnił morderstwo, ju\ na niego czekało - ze wszystkich
obrzydliwych miejsc, które Cleve widział w tym mieście składającym się wyłącznie z kostnic -
ta mała, zalana krwią cela była najgorszym.
Chłopiec nie miał najmniejszego pojęcia dokąd zmierza. Nie mógł mieć, bo dziadek
okłamał go nie mówiąc mu całej prawdy, nie uświadamiając mu, jakich to specjalnych
kwalifikacji wymaga się tu od mieszkańców. Właściwie dlaczego to zrobił? Cleve wrócił my-
ślami do niejasnej rozmowy, którą prowadził, o powrocie. Edgar Tait \ałował za grzechy,
prawda? Mijały lata i zdecydował, \e nie jest jednak pomiotem Szatana i \e wcale nie
najgorzej byłoby powrócić na świat. Billy miał mu jakoś posłu\yć do powrotu.
- Dziadek cię nie lubi - powiedział chłopiec, kiedy wrócili do celi po obiedzie. Ju\ drugi
dzień praca i spacery były odwołane; toczyło się śledztwo z udziałem więzniów, dotyczyło
śmierci Lowella i - od wczesnych godzin porannych - tak\e Naylera.
- Doprawdy? A to czemu?
- Mówi, \e jesteś zbyt dociekliwy. W mieście. Cleve siedział na górnej pryczy, Billy na
krześle przy ścianie. Miał podkrą\one oczy i dr\ał na całym ciele, nieznacznie lecz wyraznie.
- Umrzesz - stwierdził Cleve. Coś takiego mo\na powiedzieć tylko wprost. - W
mieście... widziałem... Billy potrząsnął głową.
- Czasami mówisz jak wariat. Dziadek twierdzi, \e nie powinienem ci ufać.
- To dlatego, \e się mnie boi.
Billy roześmiał się pogardliwie. Był to niemiły dzwięk; Cleve domyślił się, \e chłopiec
naśladuje dziadka.
- On się nikogo nie boi - odszczeknął.
- Boi się tego, co zobaczę. Tego, o czym ci powiem.
- Nie - głos Billy'ego brzmiał absolutną pewnością.
- Kazał ci zabić Lowella, prawda? Billy podniósł nagle głowę.
- Dlaczego tak mówisz?
- Wcale nie chciałeś go zabić. Mo\e przestraszyć ich obu, ale nie zabić. To ju\ był
pomysł dziadka.
- Nikt mi nie mówi, co mam zrobić - wzrok chłopca był zimny jak lód.-Nikt.
- W porządku - ustąpił Cleve. - Więc mo\e cię przekonał, co? Wytłumaczył ci, \e
naraziłeś rodzinny honor. Coś takiego? - Trafił, Billy dr\ał teraz wyrazniej.
- Więc? A co, jeśli tak?
- Widziałem, dokąd pójdziesz, Billy. Miejsce ju\ na ciebie czeka. - Billy patrzył na
Cleve'a, ale nie próbował mu przerywać. - W tym mieście mieszkają tylko mordercy. Dlatego
twój dziadek tam trafił. A jeśli znajdzie zastępcę, jeśli zdoła przekroczyć jakoś granicę świa-
tów i dokonać kolejnej zbrodni, będzie wolny.
Billy wstał. Twarz wykrzywił mu szalony gniew. Ju\ nie miał zamiaru szydzić.
- Co to znaczy wolny?
- Wróci do świata. Wróci tu.
- Kłamiesz...
- Zapytaj go.
- Nie oszukałby mnie. Jesteśmy jednej krwi.
- Sądzisz, \e ma to dla niego jakieś znaczenie? Spędził tam pięćdziesiąt lat, czekając
[ Pobierz całość w formacie PDF ]