[ Pobierz całość w formacie PDF ]
klętymi telmarskimi barbarzyńcami i pomoże nam rozerwać ich na strzępy albo wyrzucić z Narnii.
W każdego i we wszystko, w Aslana czy w Białą Czarownicę, rozumiesz?
— Spokojnie, spokojnie — wtrącił Truflogon. — Sam nie wiesz, co mówisz. Ona jest gorsza od
Miraza i całej jego rasy.
— Ale nie dla karłów — odpowiedział hardo Nikabrik.
Następna wizyta była bardziej przyjemna. Kiedy zeszli w dół, góry rozstąpiły się, tworząc rozległą,
leśną dolinę, po której dnie płynęła bystra rzeczka. Nad jej brzegiem drzewa ustąpiły miejsca
zacisznej polance, porośniętej naparstnicami i dzikimi różami.
— Grom oj arze! Gromojarze! — zawołał Truflogon i po chwili Kaspian usłyszał w oddali tętent
kopyt, który zbliżał się i potężniał, aż cała dolina zaczęła drżeć, i w końcu, łamiąc i tratując zarośla,
pojawiły się najszlachetniejsze stworzenia, jakie Kaspian kiedykolwiek widział: wielki centaur
Gromojar ze swoimi trzema synami. Jego boki lśniły jak świeżo obłupane ze skórki kasztany, a
długa broda, spływająca na piersi, miała kolor czerwonawego złota. Gromojar był prorokiem i
potrafił czytać w gwiazdach, więc nie musieli mu niczego tłumaczyć.
— Niech żyje król! — zawołał. — Ja i moi synowie jesteśmy gotowi do wojny. Kiedy będzie
bitwa?
Aż do tej chwili ani Kaspian, ani jego towarzysze nie myśleli poważnie o wojnie. Wyobrażali sobie
mgliście, że można — na przykład — dokonać wypadu na jakąś ludzką zagrodę albo zaatakować
grupę myśliwych, gdyby zapędzili się za daleko w południowe dzikie ostępy. Na ogół myśleli
jednak raczej o życiu wśród lasów i gór, o próbie odbudowania Starej Narnii z dala od ludzi. Kiedy
Gromojar przemówił, poczuli nagle, że cała sprawa jest bardziej poważna, niż im się wydawało.
— Masz na myśli prawdziwą wojnę, aż do wypchnięcia Miraza i jego ludu z Narnii? — zapytał
Kaspian.
— A cóż by innego? — odpowiedział centaur.
— Po cóż by wasza królewska mość wkładał hełm i kolczugę i zawieszał miecz u boku?
— Ale czy to może się udać, Gromojarze? — zapytał borsuk.
— Już nadszedł czas — odpowiedział Gromojar.
— Do mnie, jak wiesz, należy pilne badanie gwiazd, tak jak do ciebie pamiętanie o wszystkim.
Tarva i Alambil spotkały się na wysokim niebie, a na ziemi narodził się raz jeszcze Syn Adama,
który ma nazwać po imieniu wszystkie stworzenia i rządzić nad nimi w pokoju. Godzina wybiła.
Nasza narada w Tanecznym Uroczysku musi być naradą wojenną.
Gromojar przemawiał takim tonem, że ani Kaspian, ani jego towarzysze nawet nie pomyśleli o tym,
że można mu zaprzeczyć. Uwierzyli teraz w możliwość zwycięstwa. To, że wojnę trzeba rozpocząć,
nie budziło już w nikim żadnej wątpliwości.
Minęło już południe, więc zatrzymali się dłużej nad rzeczką, aby odpocząć i zjeść to, czym ich
mogły ugościć centaury: owsiankę, jabłka, różne zioła, wino i ser.
Zanim dotarli do kolejnej siedziby, porządnie się zmęczyli, bo chociaż samo miejsce nie było
odległe, musieli nadłożyć kawał drogi, aby obejść tereny zamieszkane przez ludzi. Dopiero późnym
popołudniem znaleźli się wśród zacisznych pól, poprzecinanych żywopłotami. Tutaj Truflogon
nachylił się nad wejściem do niewielkiej nory w zielonym zboczu, a kiedy zawołał, wynurzyło się
coś, czego się Kaspian najmniej spodziewał: mówiąca mysz. Była oczywiście większa niż zwykła
mysz; kiedy stanęła na tylnych łapach, mogła mieć sporo ponad trzydzieści centymetrów, a kiedy
dodało się uszy, długie jak u królika (ale o wiele szersze), sprawiało to imponujące wrażenie. Był to
Ryczypisk, wesoły i wojowniczo usposobiony jegomość, ze szpadą u boku i z długimi wąsami,
które raz po raz podkręcał zawadiacko.
— Jest tu nas dwunastu, miłościwy panie — oznajmił, kłaniając się szarmancko — i oddaję
wszystkie siły mojego ludu do całkowitej dyspozycji waszej królewskiej mości.
Kaspian zrobił wszystko, aby nie wybuchnąć śmiechem, ale pomyślał, że Ryczypiska z całym „jego
ludem” można by z łatwością zmieścić w koszu na bieliznę i zanieść na plecach do domu.
Zajęłoby nam zbyt wiele czasu wyliczanie wszystkich dziwnych stworzeń, które odwiedzili tego
dnia. Był tam kret Gburak Łopata, trzech Twardziaków (którzy byli borsukami, jak Truflogon),
zając Kamillo i jeż Szczotosław. Wreszcie zatrzymali się, aby odpocząć przy źródełku na skraju
przestronnego i płaskiego kręgu murawy, otoczonego wysokimi wiązami. Cienie drzew były długie,
bo słońce już zachodziło; stokrotki tuliły płatki, a gawrony wracały do swoich gniazd. Zjedli na
kolację to, co zabrali ze sobą, i Zuchon wyciągnął fajkę (Nikabrik w ogóle nie palił).
— Gdybyśmy jeszcze potrafili obudzić duchy tych drzew i tego źródełka — powiedział borsuk —
to mielibyśmy za sobą kawał dobrej roboty.
— A nie potrafimy? — zapytał Kaspian.
[ Pobierz całość w formacie PDF ]