[ Pobierz całość w formacie PDF ]

kochać nie przestanę...
Pochylił się, ujął w obie dłonie mą głowę.
- Mam prawo - powtórzył - zwłaszcza że ta godzina nie mieści się w
rzeczywistości. Wskazuje ją zegar milczący, którego nikt prócz nas nie
słyszy...
Xxxii
... A czasem wydaje mi się, że to był tylko sen i że zbudziłam się z
niego w szary, deszczowy poranek, tak niepodobny do wszystkich ranków
poprzednich, jak rzeczywistość różni się od marzeń.
Księżyc wszedł w ostatnią kwadrę i jednocześnie zaczęła się nieznośna
plucha. Podobno to tak bywa po pełni. Będzie padało ze trzy dni, może z
tydzień. "Całe szczęście - orzekła burmistrzowa - że ludziska już jęczmień
sprzątnęli, bo na kartofle to tam jeszcze nie zaszkodzi".
Nie zaszkodzi? A to dobrze. Niech pada...
Głowa mnie boli. W gardle czuję dziwną suchość. Czyżby znowu choroba? Et,
nie. Taki sobie, zwyczajny katar.
Teraz wszystko wydaje mi się zwyczajne. Nawet katar. Zwyczajnie kłócą się
baby i wymyślają sobie na rynku, zwłaszcza we wtorek, który jest dniem
jarmarcznym. Zwyczajnie deszcz pluszcze w okna, zacieka przez nieszczelne
szybki do pokoju i zalewa świeżo pomalowaną podłogę. Zeszłego roku pod
jesień, może cokolwiek pózniej, działo się akurat tak samo. Nawet podłoga
była też świeżo pomalowana.
W szkole już kończą bielić ściany. Byłam tam, żeby
trochę podpędzić majstrów. Głuchoniemy mularz, którego wszyscy "Niemkiem"
zowią, zapytał mnie na migi, czy i piec także przestawić. Odpowiedziałam mu
gestami, że i piec także.
A dzisiaj przyszedł list od Leonki Mrozowiczówny. Przepraszam, od pani
Dąbkowej, bo już ona tak się nazywa. Pisze, że zdrowa, że szczęśliwa, na
pierwszego września "nieomylnie" przyjadą, ale nie wcześniej, bo "mój mąż
ledwie co wrócił z kursów i zanim się popakujemy, (a jest tych gratów wcale
sporo) to i czasu trochę zejdzie".
A potem pisze jeszcze pani Leonka (mój Boże, czy ja się kiedy
przyzwyczaję!), że mnie strasznie kocha i cieszy się, że mnie zobaczy
niebawem, a tymczasem prosi, żeby sprawdzić, czy Szlomka mieszkanie dla
nich wyprzątnął, bo przyjechać i zastać cudze śmiecie, to wcale
nieprzyjemnie.
Widziałam to mieszkanko. Małe jest, ale podobno słoneczne. Podobno, bo
teraz słońca ani na lekarstwo. Deszcz i deszcz...
I pomyśleć, że jeszcze tak niedawno...
Zaraz, wiele to dni? Zbigniew wyjechał w sobotę. Następny ranek zszedł
jakoś niepostrzeżenie. Byłam na sumie, potem "na chwileczkę" wstąpiłam do
panny Moniki.
"Chwileczka" trwała do wieczora. Niebo jeszcze było pogodne, gwiazdy
świeciły mocno, jak to w sierpniu. Nazajutrz zbudził mnie deszcz.
Poniedziałek, wtorek... Tak, to już trzeci dzień pada.
Ten nieznośny ból głowy męczy mnie, nie daje myśleć. Choć z drugiej
strony - o czym mam myśleć? Wciąż w kółko przeżywać wspomnienia ostatnich
słonecznych dni? Po co? Nasz zatrzymany zegar drgnął. Ja sama posunęłam
jego wskazówki.
Od pierwszego wejrzenia zauważyłam wtedy, że Zbigniew jest jakiś nieswój.
Usiłował nadrabiać miną, śmiał się, nawet podżartowywał ze mnie, ale zbyt
dobrze go znam, aby mnie zwiodła ta wymuszona swoboda.
Byliśmy w lesie. Pokazywałam mu moje ulubione świerki i tajemnicze
zakątki, gdzie zawsze o tej porze roku można znalezć dorodną parkę
borowików. W górze, ukryte wśród gałęzi darły się wszystkie ptaki, jakby
podniecone naszym zuchwałym najściem na ich królestwo. Gwizdały misternie
wilgi, a ich samiczki odpowiadały wcale niemelodyjnym skrzykiem, w myśl
przysłowia, każdy ptak śpiewa, jak mu dziób wyrósł.
- Słyszysz, co za rejwach? To chyba na deszcz...
- Tak, tak odparł z roztargnieniem.
Wzięłam go za rękę i zapytałam, patrząc prosto w oczy:
- Zbigniewie, tobie coś jest.
- Mnie? Cóż znowu...
- Nie udawaj przede mną. Masz jakąś przykrość?
- Przykrość? Nie, skądże...
- A jednak...
Raz jeszcze zaprzeczył ruchem głowy. Nagle, jak gdyby powziął jakąś
decyzję, rzekł krótko:
- Otrzymałem dziś z rana list.
- Z domu? Od Eli?
- Tak.
- Czy mógłbyś mi go pokazać?
- Po co? Nic ciekawego. Nie wiem nawet, czy go zabrałem z domu...
- Zabrałeś go z pewnością, Zbigniewie. I proszę, daj mi go.
- Ha, skoro chcesz koniecznie... - wyjął z kieszeni złożoną w kilkoro
ćwiartkę. - Ale powtarzam jeszcze raz, nic ciekawego.
Wzięłam list. To samo pismo pensjonarki: duże, nieco kanciaste litery.
"Ile zeszytów, zapisanych tą samą ręką, poprawiłam przed laty", przemknęło
mi przez głowę. Ela pisała o wszystkim i o niczym na czterech bitych
stronach. Trzeba mieć wiele czasu, by pisać takie listy. Pogoda ładna,
znajomi się porozjeżdżali. Wczoraj poszła sama do teatru, ale wróciła do
domu po drugim akcie, bo sztuka smutna i na pewno kończy się samobójstwem.
Wstaje około południa, ale i tak wychodzić nie może, bo upał ją męczy.
%7łałuje teraz, że nie chciała pojechać nad morze. Chociaż z drugiej strony
nie mogłaby pewnie znosić ciągłego szumu fal. Teraz już wkrótce zaczną się
wyścigi. "Kupiłam sobie psa, wilczka, ale na drugi dzień zginął bez śladu.
Szkoda, bo czułam, że mogę go polubić. Chociaż najlepiej ze wszystkiego
byłoby, abym wreszcie umarła..."
Ani jednego zapytania, ani lekkiego napomknięcia o terminie powrotu
Zbigniewa. Tylko na ostatniej stronie dopisek: "Był tu przed kilku dniami
Kromski, wiesz, syn tego Kromskiego, co to stryjowi Klimontowskiemu
wytoczył kiedyś proces o zniszczenie łąki przez zalew. Spotkaliśmy się u
Edziów. Mówił, że widział się z tobą przelotnie w N. Opowiadał także sporo
o tamtejszych stosunkach powojennych. Podobno w samym N. powstała szkoła
siedmioodziałowa. Krysi Darowskiej, która tam jest nauczycielką, powiedz
przy sposobności, że zawsze myślę o niej z głębokim uczuciem wdzięczności.
Była dla mnie taka dobra w dzieciństwie".
Oddałam Zbigniewowi list, mówiąc:
- Nie powtórzyłeś mi słów, które Ela przysłała do mnie.
- Po prostu zapomniałem. [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • ftb-team.pev.pl
  •