[ Pobierz całość w formacie PDF ]
że kiedy wrócił z ponczem i ciasteczkami, mógł spokojnie podać Klarysie talerz.
Klarysa przyjęła poczęstunek, a potem gestem ręki odprawiła Roberta i panią Ogley.
- Idzcie się bawić, chcę zostać chwilę sama, potem poproszę o chłodny okład na
kostkę.
Pułkownik Ogley stał na zewnątrz alkowy, pragnąc jak najszybciej znalezć się z dala
od kontuzjowanej i powrócić do uwodzenia, co znacznie bardziej mu odpowiadało. A
kiedy pani Ogley wzięła go pod ramię, odszedł, nawet się nie obejrzawszy. Robert
zaciągnął storę.
- Dobra robota - rzekł. - Jesteś gotowa na kolejny akt?
Klarysa wciągnęła głośno powietrze i odparła mocnym głosem z wyraznym
hiszpańskim akcentem:
Jestem, mój panie, nie zawiodę cię.
Rozdział 25
Piękno jest tym, co stwarza, ale brzydota jest brzydotą do samego cna.
starzec z Freya Crags
GDYBY Ogley nie obserwował Hepburna, nie zauważyłby, jak Waldemar wślizguje
się do sali balowej, idzie do starego dowódcy i rozprawia z nim z zapałem, który, jak
sądził, dawno już u niego wytępił. Wyglądało to podejrzanie, zwłaszcza ze Hepburn
stanowczo przytaknął i wyszedł z przyjęcia wraz z Waldemarem.
Ogley nie zapomniał widoku Carmen z okna i nie do końca wierzył, że było to
przywidzenie. Była tam. Z jakiegoś powodu ta suka tu była i Hepburn o tym
wiedział. Ogley powinien był się tego spodziewać. Hepburn był zazdrosny, chciał,
aby zaszczyty Ogleya przypadły jemu, więc razem z Waldemarem coś knuli.
Cóż. Nie wygrają z Oscarem Ogleyem. Powstrzyma ich, zanim będą mieli okazję
wprowadzić swój plan w życie.
Inteligentny człowiek, taki jak on, zawsze zyskuje na knowaniach innych.
Jego zamyślenie przerwała Brenda- Oscarze, tak dziwnie się uśmiechasz.
- Tak, dziękuję, miło jest, prawda? - To nie miało sensu, ostrożnie odstawił kieliszek
szampana na tacę. Być może nie powinien był tak rozkoszować się tym doskonałym
trunkiem. - Przeproszę cię na chwilę, muszę udać się na zewnątrz zaczerpnąć
świeżego powietrza.
- Pójdę z tobą. - Brenda zaczęła poprawiać rękawiczki.
- Nie! - wypalił, a kiedy się wycofała, złagodził ton. - To znaczy, nie możesz iść
tam, gdzie ja idę, Brendo.
- Ach. - Kiwnęła ze zrozumieniem głową. - Mam nadzieję, że po powrocie poczujesz
się lepiej.
Chciał ją poprawić, ale niekiedy, gdy na niego patrzyła, sądził, że potrafi zajrzeć mu
prosto w duszę.
Skłonił się, opuścił salę balową i zjawił się w drzwiach w samą porę, by dostrzec, jak
Hepburn i Waldemar znikają za ciemnym rogiem, idąc w stronę najciemniejszego
miejsca w budynku. Szedł za ich głosami krętymi korytarzami, pozostając nieco w
tyle, by nie mieli pojęcia o jego obecności.
W końcu nie tylko oni byli tu doświadczonymi tropicielami.
Skierowali się do gabinetu Roberta oświetlonego świecami i na szczęście dla Ogleya
ten dureń Waldemar nie zamknął dokładnie za sobą drzwi.
Ich głosy stały się donośniejsze, ale nie rozmawiali tylko ze sobą. Rozmawiali
jeszcze z kimś, kogo chcieli zastraszyć.
Och, to było ciekawe, Ogley przysunął się bliżej. A potem rozpoznał głos, którego
nie słyszał przeszło rok. Ciepły i kobiecy. Chropowaty od cienkich hiszpańskich
cygar. Z wyraznym akcentem. Głos Carmen.
- Mówisz mi, że nie mogę przyjść na bal, a jaki jest powód?
Ogley aż cofnął się na ścianę. Przyłożył dłoń do szybko bijącego serca.
- Pójdę i porozmawiam z nią, jego chudą, bladą żonką i powiem jej prawdę o tym, co
mi zrobił.
Ogley przysunął się bliżej, by zerknąć przez niedomknięte drzwi i zapewniał sam
siebie: ona tego nie zrobi. A potem przypomniał sobie, jak wyglądała, chora z
rozpaczy, kiedy powiedział jej, że wraca do Anglii i nie interesuje go ani ona, ani ich
dziecko. Zmienił więc to zapewnienie na: nie pozwolą jej na to. Ale Hepburn i
Waldemar pogardzali nim . Usiłował odzyskać oddech, a jego d ł o ń powędrowała
prosto do sztyletu, który nosił na takie właśnie okazje. Już ja ją powstrzymam.
To była ona. Stała tam w swojej lazurowej sukni, czarne włosy miała osłonięte jak
zwykle siateczką, koronkowa mantylka otulała jej nagie ramiona i częściowo
zasłaniała twarz. W pomieszczeniu panował półmrok, ale widział, jak przechadza się
spokojnym, równym krokiem i zapragnął wbiec tam z uniesionym sztyletem i pociąć
ją na kawałki, zanim zdąży zniszczyć jego życie. Powstrzymywały go tylko dwie
rzeczy. Ani Hepburn, ani Waldemar nie pozwoliliby mu wymierzyć sprawiedliwości
tak jak należy.
- Zostawił mnie z niczym. Pochodzę ze szlachty, ale moja rodzina nie chce mieć ze
mną nic wspólnego z powodu mojego wstydu. - Ogley usłyszał, jak uderzyła się
pięścią w pierś. Jak zwykle melodramatyczna.
Niech ją diabli!
Starł krople potu z czoła i usiłował się skupić. Musiał pomyśleć.
A więc to prawda. Hepburn, wichrzyciel, ją tutaj sprowadził.
- Co powie jego chuda, blada żona, kiedy powiem jej, jak chodziłam po wsiach z
dzieckiem w ramionach? Z jego dzieckiem. - Głos Carmen aż drżał z emocji.
Ogley chciał splunąć z pogardą. Głupia, śmieszna przesada, i tak powiedziałby
Brendzie.
Nie mógł się jednak oszukiwać. Jeśli Carmen faktycznie zamierzała wyciągnąć swoje
szpony w stronę Brendy... jeśli opowiedziałaby jej o ich związku, a co gorsza, o
dziecku, dostałby dokumenty separacyjne i został wyrzucony na chłód i głód. Brenda
uwielbia go, ale nigdy nie popełnił błędu, przypuszczając, że wybaczyłaby mu taką
zdradę.
Była też kobietą, mogła wziąć stronę Carmen i powiedzieć, że skoro zabawiał się z
jakąś cudzoziemką, to teraz powinien ją utrzymywać. Zupełnie jakby miał płacić za
usługi, których juz nie otrzymuje.
- Moja mała Anna nie ma ojca - ciągnęła Carmen. - Inne dzieci śmieją się z niej i
nazywają bękartem!
Brenda pragnęła dziecka, gdyby dowiedziała się, że porzucił córkę... Spocił się jak
szczur.
- I niekiedy moje dziecko płacze z głodu. - Carmen ściszyła głos.
Ogley nie mógł już tego wytrzymać. Tych histerii, tego cholernego melodramatu.
Wszedł, otwierając z trzaskiem drzwi i zobaczył trzy zszokowane twarze.
- Nie możesz mi tego zrobić! Nie pozwolę ci! Carmen ruszyła ku niemu z uniesioną
dłonią,
ale Waldemar ją powstrzymał. Odwróciła się ku niemu agresywnie, ale Hepburn
rzekł:
- Seńorita, nie! Ja się tym zajmę. Przesłoniła twarz wachlarzem i zaczęła nim
z wściekłością wachlować, a jej bursztynowe oczy rozbłysły... dziwnie. Ogley sądził,
że miała ciemnobrązowe oczy. Ale do licha! Jakie w końcu miał znaczenie kolor
kobiecych oczu? Wzruszył ramionami i zwrócił się do Hepburna. To on był tutaj
władcą kukiełek. Tylko on się liczył.
Hepburn skinął na Waldemara, który mocno trzymał Carmen za ramię i wskazał mu
drzwi. Ogley cofnął się, ale jej suknia otarła mu się o stopy. Owiała go woń
kwiatowych perfum.
- Bastardo - wysyczała jadowitym tonem. Obejrzał się za nią, kiedy Waldemar
wyprowadzał ją na korytarz i zwrócił się do Hepburna:
- %7łądam spotkania z Carmen na osobności.
- Nie, och, nie. - Hepburn roześmiał się nieco pogardliwie. - Co masz zamiar zrobić,
zabić ją?
A ponieważ myśl ta przyszła Ogleyowi do głowy, zarumienił się.
- Nie - rzekł Hepburn. - Obiecałem jej, że nie zobaczysz się z nią sam na sam i nie
będziesz jej zastraszał. Ona chce zrzucić cię z piedestału na oczach wszystkich, a ja
nie widzę powodu, abym nie miał jej na to pozwolić.
[ Pobierz całość w formacie PDF ]