[ Pobierz całość w formacie PDF ]
spokój.
Lawson zamknął jej dłoń w swojej.
- Ja nie mogę. Wiem, że Tala gdzieś tam czeka. Wiem, że po
trafię ją odnalezć. I ocalić.
- Tak, uda ci się - powiedziała z błyszczącymi oczyma Bliss. -
Dlatego że wiem, gdzie ona jest.
ROZDZIAA 20
rthur Beauchamp uparł się zostać. Czwórka chłopców
i Bliss wcisnęli się do jego furgonetki. Stojąc przed
A
jaskinią, stary czarnoksiężnik wydawał się kruchy, lecz w oczach
miał determinację. W lesie panowała cisza, dokoła trwał nocny
bezruch. Po niedawnej zażartej walce nie został żaden ślad.
Lawson czuł, że owinięte bandażami rany zaczynają się go
ić, lecz w piersi bolało go z zupełnie innego powodu. Pamiętał
spotkanie ze starym magiem, rok temu, na parkowej Å‚awce. Tak
bardzo się wtedy bał, a przecież ostatecznie poczuł ulgę, znaj
dując wreszcie schronienie, możliwość edukacji, przewodnika.
Arthur był nie tylko ich strażnikiem, został ich przyjacielem.
- Pojedz z nami - powtórzył prośbę.
- Nie, mój chłopcze, gdy ogary zrozumieją, co się stało, po
wrócą większą sforą. Powstrzymam je tutaj tak długo, jak tylko
zdołam - odparł Arthur. - Poza tym nie jestem zupełnie bez
silny. - Dobył z kieszeni marynarki różdżkę. Wykonana została
z kości o barwie hebanu. Kości smoka. Opowiadał im o niej już
wcześniej. Ukrywała w sobie starożytną magię, starszą niż sam
podziemny świat, stworzoną jeszcze przed powstaniem Ziemi.
Różdżka połyskiwała w przyćmionym świetle, skrzyła się. - Coś
mi mówi, że już najwyższa pora, bym przestał przejmować się
zakazami.
- Arthur, nie mogę cię o to nawet prosić - powiedział cicho
Lawson.
- Nie ty mnie o to prosisz. Zrobił to ktoś inny. - Staruszek
uśmiechnął się przebiegle i zwrócił do Bliss. - Jestem dłużnikiem
twojej matki. Tak, zauważyłem podobieństwo. Masz jej oczy. -
Uniósł różdżkę i zatoczył nią łuk w powietrzu. - Kiedyś ją zawio
dłem, dawno temu. We Florencji, gdy potrzebowała przyjaciela.
Obiecałem jej, że wyrównam rachunek. Powiedziałem, że zrobię
wszystko, o cokolwiek poprosi. To była ważna przysięga. Zobo
wiązałem się, że was, chłopcy, ochronię i to właśnie zamierzam
zrobić.
- %7łegnaj, Arthur - rzuciła Bliss. - Lawson, powinniśmy już
jechać.
Lawson uruchomił silnik. Malcom pomachał ręką. Edon
i Rafe skinęli głowami.
Arthur pożegnał ich, powiewając chustką do nosa.
- Jeśli szczęście będzie po naszej stronie, nasze drogi jesz
cze się zetkną, Lawson. Nie zapomnij tego, co ci powiedziałem
o Zcieżkach. A teraz dajcie mi już święty spokój.
Do kliniki nie było daleko. Lawson nie dowierzał, że Tala
może być tak blisko. Poczuł, że nie powinien był jej porzucać.
Czy naprawdę było to tak proste? Czy jego marzenia rzeczywi
ście mogły się ziścić już tej nocy?
- To tutaj - oświadczyła Bliss, kiedy przybyli pod trzypię
trowy budynek na szczycie wzgórza. Zamknięta na noc klini
ka tonęła w ciemnościach, zasłony w oknach były zaciągnięte.
Przed wejściem drzemał wartownik, zupełnie nie przejmując się
zaparkowanÄ… nieco dalej furgonetkÄ….
Lawson przekręcił kluczyk.
- Rafe, Mac, wy zostajecie tutaj. Edon, ty pójdziesz ze mną.
- Lepiej było wyruszyć mniejszą grupą, a mając u boku Edona,
wiedział, że da sobie radę ze wszystkim. Ruszyli w kierunku wej
ścia, lecz nagle się zatrzymali.
- Co jest? - szepnÄ…Å‚ Edon.
Lawson wskazał na widniejący na drzwiach kliniki odlany
z brązu krzyż i nazwę: Klinika Psychiatryczna pod wezwaniem
świętej Bernadetty. Poczuł, że serce zaczyna mu bić mocniej,
wezbrała w nim nadzieja. Jeżeli Tala faktycznie żyła i była zdro
wa, jeżeli naprawdę zdołała uciec ogarom, to właśnie w takim
miejscu szukałaby schronienia - w miejscu uświęconym, do któ
rego ogary nie miały wstępu. Tutaj byłaby bezpieczna.
- Kurde! - zaklÄ…Å‚ Edon.
- Co z nim? - spytała Bliss.
- A nic. Troszkę się zdenerwował, że nie może wejść - od
parł Lawson.
- Przez świętą Bernadettę? - upewniła się.
- Przez poświęconą ziemię - wytłumaczył Lawson. - Szu
mowiny z Podziemia nie mogą tam wejść.
- Zaczekam na zewnątrz - odezwał się Edon. - Tylko uwa
żajcie na siebie. Jak na jeden dzień mieliśmy już dosyć atrakcji.
- Zaraz, to dlaczego ty możesz wejść? - zdziwiła się Bliss, kie
dy Lawson uchylił drzwi.
- Nie wiem. Po prostu mogę. Odkryłem to przypadkiem,
w kościelnej jadłodajni dla bezdomnych. Nikt poza mną nie
był w stanie przekroczyć progu, a ja wszedłem jak nóż w masło.
Wiesz, może tam, na górze, ktoś mnie jednak lubi. - Znalezli
się wewnątrz. - Nie bój się, wyłączyłem alarm. - Zatrzymał się
u stóp schodów. - Pamiętasz, gdzie ją trzymają?
- Sala numer piętnaście. Chyba na trzecim piętrze.
Pomyliła się. Szpital okazał się labiryntem identycznych
przejść i pomieszczeń. Co gorsza, znalezli kilka pokojów ozna
czonych liczbą piętnaście. W żadnym z nich jednak nie było
Tali. Każdego piętra pilnowała pielęgniarka, lecz udało im się
pozostać niezauważonymi.
- Przepraszam, wszystko tu wygląda tak samo. Ale to przecież
szpital, może ją dokądś przenieśli. - Bliss rozejrzała się nerwowo.
Zszedł za nią korytarzem, z dała od głównej części szpitala.
- To tutaj! - zawołała głośniej, kiedy zobaczyła pokój, przed
którym stało krzesło pielęgniarza, teraz opuszczone. Lawson
otworzył, lecz w środku nie było nikogo. Chłopak jednak wy
czuł aurę obecności, jednocześnie obcą i znajomą. Tala?
- To na pewno ta sala? - spytał.
-Tak myślę - odparła Bliss.
Coś się nie zgadza. To nie ten zapach. Ale może po prostu
minęło zbyt wiele czasu... Może zmieniła się w towarzystwie oga-
rów. Lawson nie był w stanie oddychać. Tak wielka nadzieja, tak
wysoka stawka.
- Co jest? Co się stało?
- Nie jestem pewien... - Raz jeszcze przemierzył salę i spoj
rzał na Bliss. - Chodz za mną.
Gwałtownie otworzył drzwi i wybiegł na korytarz, mijając
pielęgniarkę, która wypuściła z rąk tacę. - Przepraszam!
- Hej! Tutaj nie wolno! - zawołała kobieta, lecz Lawson do
padł już do schodów. Obejrzał się, by sprawdzić, czy Bliss wciąż
jest tuż za nim. Na dół. Ona jest na dole. I w prawo.
Poprowadził go zapach bijący z przewodów wentylacyjnych.
Przebiegł długi korytarz i zamarł przed drzwiami na samym końcu.
- Tutaj - rzucił. Złożył dłoń na klamce. Drzwi nie były za
mknięte. Wszedł do środka.
Na łóżku leżała dziewczyna. Do ręki miała przypiętą kro
plówkę i spokojnie spała. Lawson podszedł, stanął przy łóżku
i przyjrzał się jej w milczeniu. Miała inne włosy, a jej skóra po
bladła tak bardzo, że stała się niemal przezroczysta, wydawała
się na pół żywa. Co oni jej zrobili?
Bliss przeczytała etykietkę na pojemniku, z którego do żył
śpiącej sączył się przez rurkę przejrzysty płyn.
- To silny środek uspokajający. Zapewne dlatego już nie ma
na zewnątrz strażnika i nie potrzebują zamków.
Oczywiście - pomyślał zdenerwowany Lawson. - Nie po
trzebują, ponieważ faszerują ją tymi końskimi prochami. Tak,
musiała im napędzić nielichego strachu, że zdecydowali się po
[ Pobierz całość w formacie PDF ]