[ Pobierz całość w formacie PDF ]

 Pod Twoją obronę uciekamy się, Zwięta Boża Rodzicielko... Naszymi
prośbami nie racz gardzić.:.
Ale od wszelakich złych przygód racz nas zawsze zachować... O pani na-
sza!...
I tak śpiewały na wrzosach, podnosząc w górę oczy, jako białogłowe
mniszki pobożne.
Przeszli i inni bogowie. Przeleciał korowód Bakcha, dziki, wyuzdany, uwieńczon w
bluszcz i winograd, zbrojny w cytry i tyrsy. Przeleciał z okrzykami szału, rozpaczy  i
zapadł się w otchłań bezdenną.
Wtem przed Apostołami stanęło inne bóstwo: wyniosłe, harde, gorzkie  i
nie czekając ni pytań, ni wyroku, pierwsze przemówiło ze wzgardliwym na
ustach śmiechem:
 Jam jest Pallas-Atena. Nie proszę was o życie, gdyż jestem tylko złudze-
niem. Słuchał mnie i czcił Odys wówczas, gdy się postarzał; słuchał Tele-
mak, póki włos nie okrył mu brody. Nieśmiertelności nawet wy nie zdołacie
mi odjąć, ale natomiast mówię wam, że cieniem marnym byłam, cieniem je-
stem i cieniem pozostanę na wieki.
Aż wreszcie kolej i na Nią  najpiękniejszą, najwięcej czczoną.
66
Zbliżyła się słodka, cudna, rozpłakana. Serce biło w niej pod śnieżną pier-
sią jak u ptaka, a usta drgały jak u dziecka, które lęka się kary okrutnej.
Więc przypadłszy im do nóg i wyciągnąwszy swe boskie ramiona poczęła
wołać z pokorą i bojaznią:
 Jam grzeszna, jam winna! ale, o Panie! jam szczęście ludzkie! Zmiłuj się!
Przebacz, jam szczęście ludzkie jedyne!
Po czym lęk i łkanie odjęły jej głos. Lecz Piotr spojrzał na nią litośnie i po-
łożył sędziwą dłoń na jej złotych włosach, a Paweł pochylił się ku kępie po-
lnych lilij, uszczknął jeden kielich i dotknąwszy jej nim  rzekł:
 Bądz odtąd jako i ten kwiat  ale żyj, Szczęście ludzkie!
A wtem rozedniało. Różowa jutrzenka wyjrzała zza przełęczy. Słowiki
umilkły, a natomiast szczygły, makolągwy, zięby i piegże jęły wydobywać
spod zroszonych skrzydeł senne główki, strzepywać z piór rosę i powtarzać
cichymi głosami:  Zwit, świt!
Ziemia budziła się uśmiechnięta i radosna, bo nie odjęto jej Pieśni i Szczę-
ścia.
67
2
POLSKA DOLA I NIEDOLA
JAKO SI PAN LUBOMIRSKI NAWRCIA I KOZCIA W
TARNAWIE ZBUDOWAA
WEDLE PODANIA LUDOWEGO
Kiedy się Pan Jezus w Betlejem narodził, pan Lubomirski z Tarnawy był
jeszcze lutrem. Ale że człek był mądry i przemyślny, a zasłyszał, że Dzie-
ciątko Jezus bardzo nierade widzi lutrów i rozmaitych innych heretyków, za-
czął więc w głowę zachodzić, jak by się przekonać, czy to prawda.
Stangret, Krakowiak, co go w cztery konie woził, mówił mu, że najprostsza
rzecz będzie do bryki założyć, pojechać do Betlejem i tam dokumentnie Naj-
świętsze Dzieciątko wypytać. Na nieszczęście pan Lubomirski długo przed-
tem z Turkami wojował i tyle pieniędzy na wojsko wydał, że w końcu i Tar-
nawę u %7łydów zadłużył, z której to przyczyny nie miał na drogę nie tylko do
Betlejem, ale nawet i do Krakowa.
Myśli tedy i myśli, jak by tu sobie poradzić, aż jednego dnia przychodzi do
niego stary wędrowny dziad i powiada mu tak:
 Daleko stąd  powiada  na zachód słońca jest Babia Góra, taka wysoka,
że cień od niej na siedem mil pada. Na samym wierzchu tej góry mieszka
okrutnie bogata czarownica, która dla Jancychrysta koszulę szyje. Co rok
jeden tylko ścieg wolno jej zrobić, ale kiedy koszulę skończy, wtedy się Jan-
cychryst z niej narodzi i ze świętą wiarą wojować zacznie. Puścić  powiada 
to wiedzma każdego ku sobie puści i pieniędzy pozwoli mu zabrać, ile dzwi-
gnie, jeno nigdy ludzie nie widzieli, żeby kto wrócił.
 Czemu tak?  pyta pan Lubomirski.
 Dlatego  mówi dziad  że jej straszne smoki i rozmaite gady strzegą,
więc jak kto wraca, to go gonią, a jak dogonią, nim z cienia wyjedzie, to na
drobne szmaty go rozedrą.
Począł się pan Lubomirski w głowę drapać, bo bardzo mu się te smoki i
gady nie spodobały, a pieniądze chciał mieć. Ale po odejściu dziada przyszło
mu do głowy, że skoro są tacy, którzy i samego diabła potrafią w pole wy-
wieść, to przecie na tę gadzinę z Babiej Góry musi być jakiś sposób. Głowił
się dzień, głowił drugi i trzeci, wreszcie powiedział sobie:  Albo starosta, albo
kapucyn  i pojechał.
Wziął siedem koni dobrych, ścigłych, i pierwszego przywiązał do drzewa w
tym miejscu, w którym się cień od Babiej Góry kończy, drugiego o milę wy-
żej, trzeciego znowu o milę  i tak aż do szóstego, dopiero na siódmego
wsiadł i ku czarownicy na nim pojechał.
Jedzie tedy i rozgląda się na prawo, rozgląda na lewo, aż tu leżą jak kłody,
między kosówką, to smoki paskudne o trzech głowach, to węże ogromne, tu
68
rozmaite żmije i padalce. Ten i ów podniesie czasem łeb, zasyczy, zębami
kłapnie, ale nie mówią mu nic.
 Hej!  myśli pan Lubomirski  żeby to były zwyczajne smoki i wężary,
można by im mieczem łby porozwalać, ale przeciw piekielnym mocom szabla
na nic  i trzeba chyba z babą coś wskórać, bo inaczej żywy nie wrócę.
Dojechał wreszcie do szczytu i patrzy: siedzi straszna jędza piekielnica,
koszulę szyje. Zsiadł pan Lubomirski z konia, pokłonił jej się po kawalersku
i tak grzecznie do niej powiada:
 Jak się masz  powiada  stary wiechciu od butów! Przyjechałem tu
twoje skarby, bom swoje na wojnę wydał, a teraz mi na drogę potrzeba. Dasz
dobrze, nie dasz  też dobrze, jeno nie marudz, bo mi okrutnie pilno.
Roześmiała się na to baba tak, że aż pan Lubomirski ostatni jej jedyny
trzonowy ząb zobaczył, i mówi:
 Oj-jej, dlaczego nie, oto widzisz tu w workach koło mnie złoto, perły i
diamenty, bierz, ile chcesz, ale pierwej napij się ze mną wina prze zdrowie.
l wzięła zaraz dwie szklenice, nalała z jednego gąsiora do jednej, z drugie-
go do drugiej i powiada:
 Chaim!
Ale pan Lubomirski, któren, jako się rzekło, był człek mądry i przemyślny,
wnet pomiarkował, że skoro baba nie z tego samego gąsióra w obie szklenica
leje, to musi być w tym jakaś podrywka. Począł tedy głową kręcić i patrzeć
tak, jakby co za babą zobaczył.
 Czego się rozglądasz?  pyta baba.
 Bo się mgły rozstąpiły i krzyże na kościołach w jakowymś mieście widać.
Zlękła się wiedzma.
 Gdzie?  pyta.
 A za twoimi plecami.
Baba obróciła się całkiem i przykryła oczy ręką, a pan Lubomirski prędko
przemienił szklenice.
 Ej, co też gadasz? Mgła jak żur gęsta  mówi jędza, a on na to:
 Tak mi się uwidziało.
Wzięła jędza znów szklenicę.
 Chaim!
 Siulim!
Wypili.
Ledwo wypili  bęc baba na plecy i usnęła twardym snem.
A pan Lubomirski łap za złoto, cap za perły i diamenty, na koń i w nogi.
Leci, leci, dopada do tego konia, co był o milę uwiązany  hop na siodło  i w
cwał dalej.
A tymczasem rozbudziła się piekielnica, bo dla niej trzeba było mocniejszej
jeszcze przyprawy  i nuż się drzeć:
 Huz, smoki, huz, węże, huz, żmijce i padalce! Gońcie i rwijcie tego ryce-
rza, co ze skarbami mego przyszłego syna Jancychrysta ucieka!
Dopiero kiedy nie zakłębi się w górach, kiedy nie ruszą się potwory, aż się [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • ftb-team.pev.pl
  •