[ Pobierz całość w formacie PDF ]

Wziął pod uwagę i taką, mało jednak prawdopodobną, możliwość, że jak dnia
poprzedniego Black Kings nie pojawią się w Catskills. Jego perspektywy nawet w
takim wypadku nie wyglądały najróżowiej. Byłby skazany na śmierć z zimna i
pragnienia. Oczywiście, jeśli nie udałoby się zażywać regularnie rymantadyny,
grypa zabiłaby go pierwsza.
Walczył ze sobą, by się nie rozpłakać. Jak mógł być równie nierozsądny, by dać
się złapać, a teraz siedzieć w tak głupim położeniu? Sam sobie dawał
reprymendę za niepotrzebną brawurę i bohaterszczyznę, za dziecinną w gruncie
rzeczy ochotę na zabawę w detektywa. W całej tej historii zachowywał się tak
nierozważnie, wręcz wariacko, jak każdego dnia, kiedy pędził po ulicach Nowego
Jorku na rowerze. Wtedy także próbował zajrzeć śmierci prosto w oczy.
Minęły dwie godziny, gdy usłyszał słaby odgłos, zwiastun nieszczęścia -
samochód jadący żwirową drogą. Black Kings jednak zjawili się.
W kolejnym przypływie paniki kopnął parę razy w rurę - bezskutecznie. Przestał
i nasłuchiwał. Samochód zbliżał się. Jack spoglądał na zlewozmywak. Był
wielki, żeliwny, z dużą komorą i miejscem do suszenia naczyń. Wagę ocenił na
jakieś sto pięćdziesiąt kilogramów. Był mocno osadzony w ścianie i podłączony
do wytrzymałej na nieszczęście Jacka rury.
Podciągnął stopy pod siebie, podparł ramionami zlewozmywak od spodu i
spróbował wypchnąć go w górę. Lekko się poruszył, a kilka odłamków tynku
ukruszyło się i wpadło do zlewozmywaka.
Jack wykręcił się jak akrobata i oparł prawą stopę o brzeg nieszczęsnego
urządzenia. Naparł na nie od dołu. W tej samej chwili samochód zatrzymał się
przed domem. Usłyszał, że zlewozmywak puszcza. W mgnieniu oka obie stopy
pchały jego krawędz. Z całą mocą, jaką dysponował, naparł na zlew.
Z trzaskiem i zgrzytem zlewozmywak odsunął się od ściany. Kawałek tynku spadł
na twarz Jacka. Ciągle jednak trzymał się na rurze. Raz jeszcze odepchnął go
nogami do przodu, na kuchnię. Miedziana rurka doprowadzająca wodę pękła i woda
zaczęła oblewać Jacka. Rura odprowadzająca, do której był przykuty, nie
drgnęła, póki nie pękło ołowiane łączenie. Nagle mosiężna rura wysunęła się z
żeliwa i zlewozmywak, robiąc niewyobrażalny hałas, runął na krzesło, łamiąc je
doszczętnie i spadł z hukiem na podłogę.
Jack był zlany wodą, ale wolny! Zerwał się na nogi, gdy usłyszał ciężkie kroki
na ganku przed domem. Wiedział, że drzwi nie są zamknięte i że Black Kings za
sekundę znajdą się w środku. Nie miał wątpliwości, że słyszeli hałas.
Nie mając czasu na szukanie rewolweru, rzucił się do tylnych drzwi. W szalonym
zdenerwowaniu ledwie poradził sobie z zasuwą, pchnął drzwi i znalazł się na
zewnątrz. Impet, z jakim wypadł z domu, rzucił go na mokrą od rosy trawę.
Zgięty wpół, z ciągle skutymi rękoma gnał przed siebie tak szybko, jak
potrafił. Zobaczył staw. W nocy, kiedy zajechali na farmę, zdawało mu się, że
to pole. Na lewo od stawu stała stodoła i w jej stronę ruszył. Była jego
jedyną szansą. Otaczający farmę las był rzadki, a drzewa pozbawione liści.
Z walącym sercem dopadł wrót stodoły. Na szczęście nie były zamknięte.
Otworzyły się z jękiem. Wślizgnął się do środka i zamknął je za sobą.
Wewnątrz było ciemno, wilgotno, odpychająco. Odrobina światła wpadała przez
jedyne, wychodzące na zachód okno. W półmroku majaczyły resztki zardzewiałego
traktora.
W kompletnej panice zaczął szukać po omacku miejsca do ukrycia się. Oczy
przyzwyczajały się do ciemności. Trafił na kilka boksów przeznaczonych dla
zwierząt, ale nie było sposobu, by się w nich ukryć. Górna półka w stodole
pozbawiona siana też nie dawała schronienia.
Patrzył czujnie na drewnianą podłogę, w nadziei, że znajdzie zejście do
schowka pod stodołą. Bezskutecznie. Z tyłu znajdowało się małe pomieszczenie
na narzędzia ogrodnicze, jednak tam również nie było się gdzie schować. Już
miał zamiar poddać się, gdy zauważył drewnianą skrzynię wielkości trumny.
Doskoczył do niej i uniósł wieko. Wewnątrz śmierdziały niemiłosiernie worki po
nawozach.
Jack zastygł w bezruchu. Usłyszał z zewnątrz męski głos.
- Tak, człowieku, gdzieś tu. Zlady na trawie są wyrazne.
Nie mając wyboru, wyrzucił worki, wsunął się do skrzyni i przymknął wieko.
Choć drżał ze strachu i przejmującego zimna, spocił się. Aapał powietrze
krótkimi, płytkimi oddechami. Starał się być cicho. Jeżeli kryjówka miała się
sprawdzić, musiał być cicho.
Drzwi do stodoły otworzyły się ze znanym mu już charakterystycznym zgrzytem.
Usłyszał głosy. Na drewnianej podłodze zaskrzypiały kroki. Doszedł go łoskot
przewróconego przedmiotu i przekleństwa. I znowu jakiś trzask.
- Odbezpieczyłeś pistolet? - zapytał jakiś ochrypły głos.
- Myślisz, że zgłupiałem? - odparł inny.
Jack usłyszał zbliżające się kroki. Wstrzymał oddech, starał się nie drżeć i
siłą powstrzymywał kaszel. Cisza. Kroki oddaliły się. Jack pozwolił sobie
wypuścić powietrze.
- Ktoś tam jest! Na pewno! - powiedział głos.
- Zamknij się i obserwuj - nakazał drugi.
Bez ostrzeżenia wieko skrzyni odleciało. Stało się to tak niespodziewanie, że [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • ftb-team.pev.pl
  •