[ Pobierz całość w formacie PDF ]
zawsze się spotykali, i że na jej widok jego twarz zawsze się rozjaśni, jakby padł na
nią promień słońca.
- Zwietnie wyglądasz - powitał ją Robert. - Ja zupełnie nie mogłem się obu-
dzić. Gdyby nie Lisa, spałbym do południa.
- Trzeba się było nie dać namówić Calowi i Ann na lampkę wina.
R
L
- Racja. Mogłem przypuszczać, że na jednej lampce się nie skończy. Bałem
się nawet, że już nigdy nie zdołam się uwolnić od Cala. Gdyby nie to, że trzeba by-
ło położyć dzieci spać, pewnie dotąd rozmawialibyśmy o meczu naszej szkoły ze
szkołą z Franklin.
- Nie udawaj - roześmiała się Kelly. - Przecież wiem, że ty też się tym pasjo-
nujesz.
- Kota nie ma, myszy harcują - skomentowała przechodząca obok nich Janis.
Kelly była wściekła. Nie rozumiała, jak to się dzieje, że Janis zawsze zjawia
się nieproszona w najmniej oczekiwanym momencie. Tylko Robert zupełnie się nią
nie przejął.
- Ciekawe, co by zrobiła, gdybym szepnął słówko jej mężowi - powiedział,
patrząc ze złośliwym uśmiechem za odchodzącą Janis.
- O czym?
- Nie twój interes - roześmiał się Robert. - Dżentelmeni nie rozmawiają o ko-
bietach.
- To ty jesteś dżentelmenem? - zapytała ze złośliwym uśmieszkiem, bo prze-
cież znała odpowiedz na to pytanie. - Podobno to ja byłam wtedy twoją dziewczy-
ną.
- Nie chodzi o mnie. Janis ma szczęście, że Cal Winters też uważa się za
dżentelmena. Dobra, dość tego. - Wziął Kelly pod rękę. - Idziemy.
- Czy to znaczy... - szeptała Kelly, nie chcąc, żeby dziewczynki ją usłyszały -
że Cal i Janis...
- Nie powiem ani słowa. Zapomniałaś, że jestem dżentelmenem? Zcigamy
się? Założę się, że dziś ja będę pierwszy przy samochodzie.
Cała czwórka ruszyła biegiem. Robert i Kelly zwolnili, żeby dziewczynki
mogły dobiec pierwsze. Kelly śmiała się z całego serca. Dawno nie czuła się taka
szczęśliwa.
R
L
Przez cały ranek jezdzili konno, a potem Robert wypożyczył wędki, kupił
przynętę i pojechali łowić ryby w dobrze zarybionym stawie. Gdy tylko zanurzył
haczyk w wodzie, chwyciła przynętę dorodna troć. Nikogo to nie zdziwiło, bo w
stawie było tyle troci, że co chwila któraś z nich wyskakiwała ponad wodę.
Lisa i Missy patrzyły zafascynowane, jak indiański chłopiec czyści ich zdo-
bycz i piecze na grillu. To był pierwszy prawdziwy Indianin, jakiego widziały.
- Nigdy w życiu nie jadłem niczego lepszego - oświadczył Robert po trzeciej
dokładce. - Naprawdę nie pamiętam, kiedy ostatnio tak dobrze odpoczywałem.
Czuję się tak, jakbym znajdował się co najmniej o tysiąc lat świetlnych od mojego
biura w Atlancie.
- Doskonale cię rozumiem. Nie mogę spokojnie myśleć o tym, że trzeba bę-
dzie stąd wyjechać i w poniedziałek rano znów iść do banku.
- A czy ty lubisz swoją pracę?
- Raczej tak. Najgorsze jest odrzucanie podań z prośbą o przyznanie kredytu.
Ludzie przychodzą w nadziei, że pożyczymy im pieniądze, a ja im muszę tłuma-
czyć, że nawet na to ich nie stać. Niektórzy z nich uważają, że to moja wina, i robią
się bardzo nieprzyjemni.
- Długo tam pracujesz?
- Prawie trzy lata. Zaczęłam zaraz po tym... - Mało brakowało, a powiedziała-
by, że podjęła pracę w banku wkrótce po śmierci Brenta. - Oboje z Brentem uznali-
śmy, że można już posłać Missy do przedszkola. Odkąd się urodziła, siedziałam w
domu.
- Dlaczego nie chciałaś z nią zostać? - Robert się zachmurzył.
- Prawdę mówiąc, potrzebowaliśmy pieniędzy. - Kelly spuściła oczy. Niena-
widziła siebie za te wszystkie kłamstwa.
- Przepraszam - zreflektował się. - To w końcu nie moja sprawa. Chciałem
wiedzieć, bo zawsze mi się wydawało, że jest lepiej dla dziecka, kiedy matka sama
się nim opiekuje. Przynajmniej dopóki nie zacznie chodzić do szkoły.
R
L
- Masz rację. Na pewno nie poszłabym do pracy, gdyby to nie było absolutnie
konieczne.
- Może firma Brenta się rozwinie i będziesz mogła znów zajmować się małą -
pocieszył ją Robert.
- Może - westchnęła Kelly. I dodała prędko: - Przynajmniej Erika nigdy nie
musiała pracować. Przez cały czas może się opiekować Lisą.
Robert skinął głową. Nie miał w tej sprawie nic do powiedzenia. Lisa od dnia
swoich narodzin miała przy sobie wyłącznie niańki. Erika jasno i wyraznie oświad-
czyła, że ani myśli zmieniać pieluch, nie mówiąc już o karmieniu piersią. Płacz
dziecka doprowadzał ją do szewskiej pasji. Dlatego od samego początku Lisą opie-
kowała się niania.
Kelly nie wiedziała, dlaczego Robert tak nagle posmutniał. Zauważyła jednak,
że działo się tak za każdym razem, kiedy wspominała o jego żonie.
Może ma wyrzuty sumienia, pomyślała. Koniecznie muszę go o to zapytać.
Pewnie w końcu doszedł do wniosku, że te nasze wspólne wyprawy to nie był naj-
lepszy pomysł, i nie bardzo wie, jak się z tego wycofać, żeby nie sprawić przy-
krości Lisie. Ona i Missy naprawdę bardzo się polubiły.
- Jutro jest czwartek - zaczęła. - Sandra zaplanowała dzieciom wycieczkę do
Biltmore House. Kilka pań umówiło się na brydża i ja chyba też do nich dołączę.
Robert spojrzał na nią zdumiony.
- A ja miałem nadzieję, że pojedziemy do Grandfather Mountain, popatrzeć
na niedzwiedzie. Lisy nie zaciekawi zwiedzanie eleganckiego domu.
Jasne, przecież właśnie w takim mieszka, dodała w myślach Kelly.
- Ale Missy pewnie chciałaby go obejrzeć.
- Wobec tego możemy tam z nimi pojechać.
- Przed chwilą mówiłeś, że Lisy to nie zainteresuje.
- Pojedzie ze względu na Missy.
- One naprawdę bardzo się do siebie przywiązały - roześmiała się Kelly.
R
L
- Oj, tak. Dziś rano Lisa mi oświadczyła, że chciałaby, żeby Missy została jej
siostrą i żeby z nami zamieszkała.
- Niemożliwe! - zawołała Kelly. - Missy mówiła mi dokładnie to samo. Z tą
tylko różnicą, że chciałaby, żeby Lisa zamieszkała z nami.
- I co jej odpowiedziałaś?
- Ty pierwszy o tym wspomniałeś, więc najpierw ty mi powiedz, jak sobie po-
radziłeś.
- Przypomniałem jej, że Missy ma tatusia, który bardzo by się zmartwił, gdy-
by się od niego wyprowadziła. Powiedziałem jej też, że tobie na pewno by się to
nie spodobało.
- Ja powiedziałam Missy to samo.
- Ach, te dzieci... - Robert pokręcił głową. - Czy Brent bardzo by się zdener-
wował, gdyby Missy po powrocie do domu oświadczyła mu, że chce zamieszkać z
córką twojego dawnego chłopaka?
- Nic by nie powiedział - odparła Kelly. Tak dobrze udawała, że Brent wciąż
żyje, iż w końcu sama zaczęła myśleć o nim jak o żywym człowieku. - A Erika?
- Już ci mówiłem, że ją to mało obchodzi.
Znów zrobił tę swoją smutną minę. Kelly postanowiła dać mu chwilę spokoju.
- Uważam, że powinieneś pojechać z Lisą do niedzwiedzi. Ja naprawdę mam
ochotę na brydża. Właściwie jeszcze nie rozmawiałam z koleżankami, a czas tak
szybko leci.
- Za szybko.
- Oj, tak - westchnęła. Postanowiła natychmiast zmienić temat. - Jeśli mamy
zamiar zabrać dziewczynki do kopalni szmaragdów we Franklin, to chyba powinni-
śmy już jechać. Słyszałam, że Lisa zamierza znalezć największy szmaragd świata.
Robert spojrzał na serdeczny palec Kelly. Widniała na nim tylko zwykła złota
obrączka.
- Jeżeli znajdzie, to zrobimy ci z niego pierścionek - obiecał.
R
L
- Nie przepadam za biżuterią - skłamała Kelly.
Zdenerwowała się, widząc, jak patrzy na jej obrączkę. Już dawno chciała ją
wyrzucić. Nie zrobiła tego wyłącznie ze względu na Missy. Była to jedna z niewie-
lu pamiątek, jakie zostały po Brencie. Kelly nie przypuszczała, że jeszcze kiedyś jej
się przyda. A przecież za żadne skarby świata nie pokazałaby się na zjezdzie bez
obrączki.
- Tak, teraz sobie przypominam, że nigdy nie miałaś fioła na tym punkcie -
powiedział Robert. - Pamiętam, jak w pierwszej klasie chłopcy dawali swoim
[ Pobierz całość w formacie PDF ]