[ Pobierz całość w formacie PDF ]

 Gdyby tylko istniał jakiś sposób ocalenia moich ptasząt! Gdyby była tu woda!
 Eee. . . jest  wyszeptał leżący na ziemi, wyczerpany przez gorąc krępy
młodzieniec.
 Co? Gdzie jest woda? Tylko nie mów, że pod moimi pachami!
 Ja. . . eee. . . nie wiem, dlaczego wcześniej nie przyszło mi to do głowy
217
 wychrypiał Maślak, który oblizał usta, zupełnie ignorując pachy pani Grynpis,
i pomyślał wyłącznie o czystym płynie.  W gruncie rzeczy tu w pobliżu jest
nadmiar wody.
W jednej ręce dzierżąc delikatnie górską sikorkę, pani Olivia odwróciła się na
pięcie i chwyciła młodzieńca za gardło.
 Gdzie, do cholery?! Moje ptaszęta jej potrzebują!
Maślak żałośnie wskazał ręką na mały pagórek.
 Tam, za tym małym pagórkiem  powiedział.  Jezioro Hellarwyl, naj-
większy zbiornik świeżej wody w całych Talpach.
Błyszcząca od potu twarz pani Grynpis pokraśniała z radości.
Młodzieniec się uśmiechnął.
 Sądzę, że może być w nim wystarczająca ilość wody do ochłodzenia
wszystkich naszych pierzastych przyjaciół.
 Tak, tak!  zapiszczała pełna zachwytu pani Grynpis.
 Nikt jednak nie wie, jak głębokie jest to jezioro. . .
Gdyby okazano mu jakieś zainteresowanie, był gotów wygłosić dwugodzinną
tyradę, opisującą drugie dno jeziora Hellarwyl, legendy o potworach, jakie ponoć
czają się w jego torfowej głębi, i wyliczyć wszystkie przypadki zaobserwowania
tychże potworów w ciągu ostatnich trzystu lat. Pani Grynpis jednak postawiła go
na nogi, związała, zakneblowała i rzuciła za pobliski krzak.
Następnie, nie zważając na chlupanie w butach, zrobiła trzy kroki w stronę
jeziora i stanęła. Jej oddani, ociekający potem od stóp do głów poplecznicy popa-
trzyli na nią osłupiali.
 To na nic, Zwierku!  Załkała. Na jej policzku do strużki potu dołączyły
łzy.  O okrutny losie, czemuś tak okrutny?  Popatrzyła po twarzach wycze-
kujących wojowników.  Ptaszęta są skazane na zagładę. Zagładę! Jeśli je tu zo-
stawimy, skwar i wyczerpanie wydrą ich drobne duszyczki, jeśli zaś zaniesiemy
je do jeziora, bez wątpienia wszystkie utoną! Cóż za nieszczęście!
 Eee. . . a gdybyśmy mieli mnóstwo wiader?  odezwał się któryś z wo-
jowników.
Pani Grynpis potrząsnęła głową. Pierwszy rząd tłumku jej zwolenników prze-
tarł twarze i czoła.
 Wróć na ziemię! Skąd zamierzasz wziąć tyle wiader w tak krótkim czasie?
Nijak nie da się ich sprowadzić tak szybko. . .  Urwała, czując, że znalazła roz-
wiązanie. Jej oczy trafiły na głębokie bruzdy znaczące ziemię. Oblicze pani Olivii
się rozjaśniło. Plan był gotowy.
 Ty, ty i ty, za mną!  krzyknęła. Ogień natchnienia rozpalił się w jej
oczach.  Aap!  warknęła do zaskoczonego wojownika, rzucając w jego stronę
sikorkę.  A pozostali niech chłodzą ptaszki. Zaraz wracam!
I zamiatając kurtką, popędziła po zboczu Ciemnej Góry. Za nią ruszyli Zwierk,
Modrzew i Ligustr. Plan był rozpaczliwy, ale mógł się powieść.
218
* * *
Alea podskokami przemierzała wiejską ścieżkę, pogwizdując fałszywie. Nie-
dawno odkryła, że nie jest łatwo gwizdać melodyjnie, kiedy twarz wykrzywia
złowieszczy grymas, ale nie zawracała sobie tym głowy. Wiedziała, że krowa nie
rozpozna doskonałego sopranu, nawet gdy zaśpiewać jej wysokie C prosto do
ucha, a skoro krowa nic sobie z tego nie robi, to dlaczego ona by miała.
Dotarła do skraju pola, złapała za furtkę i przeskoczyła ją z gracją, nawet na
chwilę nie przestając gwizdać. Szybko otworzyła niewielką sakwę pełną żółtawe-
go proszku i zaczęła hojnie rozrzucać go na lewo i prawo wśród nieapetycznych
brązowych placków, które jakimś cudem zawsze znajdowały się tam, gdzie były
krowy. Alea raz w taki placek wdepnęła i było to o jeden raz za dużo, serdeczne
dzięki.
Prawie nie zwalniając, przeskoczyła przez przeciwległą furtkę i popędziła
w stronę drugiego pastwiska.
Zanim jeszcze ucichło jej gwizdanie, liczne szorstkie języki przekonały się,
jak niezwykle smaczny jest ten dziwny żółty proszek, a także, za pózno niestety,
doszły do wniosku, że nijak żaden z ich żołądków go nie aprobuje. Zawstydzone
poczucie dobrego smaku wycofało się, gdy bąki ciepłego metanu wydostały się
na świat przez krowie zaplecza i dołączyły do wielkiej gazowej kołdry na niebie.
* * *
Na szczęście dla grupy wściekłych zdunów zbliżających się do półmilowe-
go ogrodzenia PKiN, temperatura przygruntowa była tylko skwarna. Dotarli do
bram pałacu otoczeni wielką chmurą przekleństw, a ich temperamenty, podobnie
zresztą jak ciała, były tak rozgrzane, że aż parowały. Podążający za nimi Szlam
Dżi-had, który łaknął odpowiedzi komandora Tojada, stanął jak wryty. Tłuszcza
biegła przed siebie, wymachując ognioodpornymi banknotami i drąc się wniebo-
głosy.
Dżi-had patrzył na scenę rozgrywającą się nad jego głową i doszedł nagle do
wniosku, że szykuje się coś paskudnego. To coś przyjęło formę gęstego, czar-
noczerwonego, wirującego dymu, na wszystkie strony ciskającego trójzęby bły-
skawic. Na jego oczach z kłębiących się chmur deszcz spadał, gotował się i od- [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • ftb-team.pev.pl
  •