[ Pobierz całość w formacie PDF ]
Dzieciak nie był głupi, cierpiał jedynie na naturalny elficki nadmiar pewności siebie.
Wyjął rękę zza pasa, trzymając w niej czarny płócienny worek, który najwyrazniej zamierzał umie-
ścić na głowie kolesia.
28
Zgadnijcie, kto odmówił współpracy?
Worek był świadectwem wielkiego szacunku, jakim cieszył się Koleś. Facet wbił sobie do głowy, że
rozwali lokal, a tu nikt nawet nie próbował go naprawdę zatrzymać, żeby mu nie zrobić krzywdy. Nikt w
całym Domu Radości nie chciał nic więcej - tylko go uspokoić. Gwarantuję, że to nie jest zachowanie typo-
we dla TunFaire, gdzie życie jest wyjątkowo tanim towarem.
Morely ruszył w tan, skoro tylko połapał się, co chłopak próbuje zrobić. Nie biegł, pozornie wcale
się nie spieszył, ale znalazł się na miejscu dokładnie w odpowiedniej chwili, to znaczy tuż po tym, jak worek
Karpiela znalazł się na miejscu, a Koleś wystartował w kierunku najbliższej ze ścian i trącił końcem stopy
piętę wielkoluda.
Bach!
Koleś legł jak długi i szeroki. Karpiel katapultował się w ostatniej chwili, żeby nie skończyć jako
placek. Miał dzieciak szczęście - zamiast zmiażdżenia i kilku otwartych złamań, zarobił guza i odpadł na
chwilę.
Koleś - nic z tych rzeczy. Mój stary kumpel próbował wstać. Morley kilkakrotnie stuknął go w
czaszkę, tak szybko, że prawie niedostrzegalnie. Kolesiowi się to nie spodobało. Uznał, że najwyższy czas
zdjąć worek z głowy i sprawdzić, kto go łechcze, Morley walnął go jeszcze parę razy w miejsca, gdzie ude-
rzenie powinno obezwładniać.
I oto nadszedł dzień, kiedy Koleś, pogrzebany pod tuzinem ludzi, przestał się rzucać.
XIII
Morley spojrzał na Kolesia. Oddychał ciężko. Wparowałem do środka.
- Gratulka! Zamemłaliście go na śmierć! - zaćwierkałem. Morley spojrzał na mnie szklanym wzro-
kiem, przez moment nie wiedział, kto do niego mówi, wreszcie miauknął:
- No nie, jeszcze ciebie tu brakowało!
Obejrzałem się, żeby sprawdzić, kto to przysparza mojemu najlepszemu kumplowi tyle problemów.
Już ja mu dam! Ale facet był chyba szybszy ode mnie, bo w drzwiach nie ujrzałem nikogo.
Przybrałem najlepszą ze swoich zbolałych min. W Domu Radości mam wiele okazji do prób.
Chłopcy Morleya zawsze robią sobie ze mnie jaja, a ja udaję, że się daję.
Ustawiłem sobie stolik, przysunąłem krzesło i rozsiadłem się wygodnie. Zezem spojrzałem na Kole-
sia.
- Co się stało? Ten facet musiałby wykurzyć tonę trawy, żeby zabić muchę.
Morley odetchnął kilkakrotnie, miarowo, podniósł drugie krzesło i przysiadł się do mnie.
- Doskonałe pytanie, Garrett.
Koleś leżał nieruchomo. Ryki, dochodzące spod worka, podejrzanie przypominały chrapanie.
Morley Dotes jest nieco za niski, jak na dorosłego faceta, ale nie jest w pełni człowiekiem. Ma czar-
noelfickich przodków. I raczej nie pozwala, aby jakiekolwiek ludzkie rysy przeszkadzały mu w życiu.
Może to przez tę domieszkę jest jednym wielkim kontrastem. Zwłaszcza jeśli chodzi o zawód, który
stoi w całkowitej sprzeczności z hobby. Prowadzona przez niego restauracja ze zdrową żywnością stała się
oazą dla części łotrów w TunFaire. I jeszcze jedna sprzeczność: połowa klienteli to te łobuzy, zaś druga
połowa to wytworni pajace, którzy pasowaliby do zupełnie innego środowiska.
- Chłopak niezle sobie poradził - zauważył Morley, zerkając na Karpiela. Chłopak miał właściwie na
imię Narcisio, ale tylko matka go tak nazywała.
- Niezle - zgodziłem się. - Więcej jaj niż rozumu.
29
- Rodzinne.
- Co się stało?
Morley zmarszczył brwi. Zamiast odpowiedzieć, ryknął na cała knajpę:
- Jajcarz! Mógłbyś tu łaskawie zwlec swoją pogańską dupę?
Szczęka mi opadła. Morley bardzo rzadko używa wulgaryzmów. Uważa się za łajdaka-dżentelmena.
Aajdacy-dżentelmeni są śliscy, jakby nasmarowani łojem. Ale łajdak to łajdak, zaś Morley jest jednym z
najgorszych w zawodzie, bo wszystko mu uchodzi. Powinienem próbować go zniszczyć, ale nie mogę, bo to
mój kumpel.
Z kuchni wytoczył się kolejny rzezimieszek. Odziany był w strój kucharza, ale życiorys zawodowy
miał wyryty nożem na twarzy. Był stary i wyglądał na głupiego jak pień. Tak kończą twardziele, którzy żyją
za długo. Zostają kelnerami. Nie mogę jednak zajarzyć, jakim cudem ten łotrzyk przeżył dość długo, aby tu
wylądować. Wyglądał jak ktoś, kto potrzebuje wyjątkowego szczęścia, żeby przetrwać każdy kolejny dzień.
Może bogowie faktycznie kochają niezgułów.
Morley kiwnął na niego.
Jajcarz podreptał w naszą stronę, nie przestając zerkać w kierunku Kolesia, który powoli wyłaniał
się na światło dzienne w miarę, jak chłopaki złazili z niego i ściągali pozostałych.
- Ale bajzel, nie? - mruknął Morley.
- Jasne, szefie. Bajzel, jak zwykle.
- Nie wiem dlaczego, coś mi mówi, że ty maczałeś w tym paluchy? Ciekawe, dlaczego twoja gęba
od razu przyszła mi na myśl, kiedy mój kumpel zapytał, co się stało?
Czy ta seria cudów nigdy się nie skończy? Po raz pierwszy w życiu nazwał mnie kumplem. Jajcarz
wymamrotał:
- Chyba mi się wydaje, że to przez to, że lubię żarty.
- Czy to jeden z twoich dowcipów? - jęknął Morley. Koleś spał jak niemowlę, ale będzie go bolała
głowa, kiedy się zbudzi. - Ten wielki cha-cha tam na podłodze?
Głos Morleya brzmiał twardo, słychać w nim było ulicę. Był wściekły. Jajcarza zamurowało.
- Co zrobiłeś? - spytał Dotes.
- Włożyłem mu anielskiego ziela do sałatki? - Jajcarz sformułował to jak pytanie, niczym bachor,
który wypróbowuje nową taktykę.
- Ile?
Doskonałe pytanie. Anielskie ziele nie otrzymało swej nazwy dlatego, że wprowadza cię w stan
rajskiej ekstazy, ale dlatego, że załatwia ci przyspieszoną podróż do ziem alleluja, jeśli nie uważasz. Wrzu-
cenie go do sałatki to dobry sposób na ululanie gościa. Listeczki wyglądają jak nieco posiniały szpinak.
- Pół tuzina listków - Jajcarz rozglądał się na wszystkie strony, byle nie patrzeć na Morleya.
- Pół tuzina. Wystarczy, żeby zabić niejednego człowieka.
- To homungulus, szefie. Pieprzona góra miecha. Myślałem, że będzie trzeba...
- I tu tkwi problem. - Głos Morleya zniżył się prawie do szeptu, nabrał jedwabistych tonów świad-
czących o morderczych zamiarach.
Jajcarz zaczął się trząść, a Morley ciągnął
- Kiedy cię zatrudniałem, uprzedziłem, że nie życzę sobie myślenia. Tylko krojenie warzyw. %7ładne-
go myślenia. Zabieraj tyłek.
- Szefie, ja... Ja mogę...
30
- Ciebie już tu nie ma, Jajcarz. Za drzwi. Pieszo lub drogą powietrzną. Wybieraj.
Jajcarz przełknął ślinę. - Ugh... Ja...
- Wychodzi w stroju kucharza - zauważyłem.
- Nie szkodzi. Nie będę robił scen. Spojrzałem na niego zachęcająco i uniosłem brew.
- Nie cierpię wyrzucać ludzi, Garrett.
Do uniesionej brwi dodałem wybałuszone oko. Czy to ma być ten najgrozniejszy najemny morderca
w mieście? Chyba sobie dworuje...
- Robię to tylko dlatego, że muszę, jeśli chcę odnieść sukces w branży - brnął Morley. - Poza tym,
jestem mu wienien za osiem dni.
Zanim zdążyłem skomentować, spojrzał na mnie wprost:
- Co tym razem, Garrett?
- Może najpierw talerz tej berbeluchy z czarnych grzybów, strąków grochowych i całej reszty, na
dzikim ryżu? - rzuciłem monetę na stół.
Morley zwrócił mi wybałuszone oko, pełne zainteresowania. Zebrał monety, przyjrzał im się uważ-
nie, jakby podejrzewał, że są sfałszowane.
[ Pobierz całość w formacie PDF ]