[ Pobierz całość w formacie PDF ]

 Usiądzcie gdzieś  powiedział znękanym głosem naczelny inżynier. 
Nie będziemy tak gadać na stojąco.
Nikt nie wiedział, na czym siada, żadne oczy bowiem nie były w stanie ode-
rwać się od wstrząsającej maski. Upiór znalazł sobie pieniek i ulokował się w mia-
rę możności wygodnie.
 Od razu powiem  rzekł bez wstępów, korzystając z powszechnego mil-
czenia.  Nie ma dnia, żeby te skubańce nie przyjeżdżały do nas po mięso, a już
w czwartki i piątki to istna karawana. Z Warszawy, nie wymawiając, od dyrektora
departamentu w górę. Kierowców nie biorą, żeby się nie dzielić, tylko służbowe
wozy, poniektórzy to jeszcze delegacje sobie wystawiają, ryje świńskie niedo-
żywione. I nie ma gadania, pełne bagażniki trzeba im ładować, mięso pierwszy
gatunek, żadne tam mrożonki, świeżutkie, aż łzy się kręcą. Dużo ich obchodzi
zaopatrzenie, żrą jak maszyny. Polędwicę wołową potrafią wybrać do ostatniego
kawałka, purgraby zgręzłe, taka ich mać niewłaściwego prowadzenia.
Umilkł i zamarły w bezruchu zespół też milczał. Ptaszek nad głowami ćwier-
kał przerazliwie, beztrosko i nietaktownie. Naczelny inżynier z pochmurną twarzą
gryzł trawkę.
 Nie rozumiem, co on mówi  odezwała się nagle Barbara jakimś dziwnym
głosem.
Upiór natychmiast obrócił się ku niej.
 Co tu jest do zrozumienia?  zdziwił się, usiłując poszerzyć sobie nieco
otwory na oczy.  Wyraznie przecież mówię, nie? W rzezni pracuję.
 Nawet, jeśli w rzezni. . .  zaczął Karolek.  To też. . . O Boże. . .
Długą jeszcze chwilę głosy natury były jedynym zakłócającym ciszę dzwię-
kiem. Wpatrzony w upiora zespół zajęty był przyswajaniem sobie informacji i po-
138
rządkowaniem doznań. Upiór, sądząc z ukierunkowania otworów w masce, przy-
glądał się Barbarze. Karolek pokonał jakoś lekki niedowład umysłowy.
 To znaczy. . . Chce pan powiedzieć, że to wszystko prawda? Te różne plot-
ki, to gadanie. . . Oni rzeczywiście przyjeżdżają do was po mięso? Do rzezni,
bezpośrednio? I tak biorą i już?
 Tak jest. To właśnie mówię.
 Ale przecież sami nie biorą  zauważyła lodowato Barbara.  Kto im
daje?
 Co znaczy, kto im daje, każdy daje. Każą sobie ładować i cześć. Z dyrek-
torem to mają załatwione. Oko w słup staje, ale co niby można na to poradzić?
 A dyrektor to co?  zawarczał złym głosem Janusz.  Taka sama swo-
łocz?
 Akurat nie, ale co ma zrobić? Sprzeciwi się, wyleją go na mordę i co dalej?
Poprzedni się właśnie sprzeciwił. Chodziliśmy już na milicję i co?
 No właśnie i co. . . ?!
 A nic. Za dużo ich, tych szakali, i za wysoko siedzą. %7łeby to jeden, dwóch,
żeby chociaż dziesięciu, ale to przecież na kopy przyjeżdża. W ciechanowskiej
komendzie milicję żółta febra trzęsie, ale co im zrobią? Nie ma na nich paragrafu.
 Darmo tak biorą, czy za pieniądze?  zainteresował się Stefan.
 A nie, darmo nie. Płacą nawet. Państwowe ceny. Zmierdziele cholerne.
 Człowiek słyszy, słyszy, nie zwraca uwagi, a potem się okazuje, że co
najgorsze, to właśnie prawda  powiedział głucho Janusz i nagle rozzłościł się
okropnie.  Znaczy co? Ten padalec wiózł mięso z waszej rzezni? I takiej szopki
trzeba było, żeby nam o tym powiedzieć?! Po cholerę to przedstawienie?!
 %7łebyście zyskali jasny obraz sytuacji i odczepili się od ochrony przyro-
dy  wyjaśnił sucho naczelny inżynier.  A ja o tym mówić nie będę, bo mnie
się coś robi.
 No dobrze, a ta szopa na drodze?  spytał z lekką urazą Włodek.  Co to
było?
Naczelny inżynier machnął trawką w kierunku upiora.
 Podaj im już wszystkie szczegóły.
Upiór kiwnął głową, uchylił nieco maski i otarł sobie pod nią pot i twarzy.
 Cholernie to grzeje  oznajmił.  No więc co pierwsze, to oni sobie nie
życzą żadnej reklamy. O zdjęciach mowy nie ma, za nic. I niech wam się nie zda-
je przypadkiem, że im na przykład wstyd albo chociaż głupio, skąd, nic z tych
rzeczy. Oni nie chcą rozgłaszać, żeby się więcej amatorów nie znalazło, z chy-
trości wyłącznie i z niczego innego. A po drugie, to ludzie mają ich dosyć. Ten
wasz goryl, ja go dobrze znam, niemożliwie leci na wątrobę. No to proszę bardzo,
specjalnie mu wkitowali tę wątrobę na sam spód i jeszcze przywalili z wierzchu
zadnią pieczenia, żeby lepiej ciekło. W sobotę wielkie żarcie urządzał. Ciekawe,
kto mu ten samochód potem czyścił, bo że nie sam, to pewne.
139
Upiór zamilkł, znów odchylił maskę i jął się wachlować rękawicą motocy-
klową. Zespół patrzył na niego roziskrzonym wzrokiem. Ptaszek ćwierkał głośno
i uporczywie.
 A milicję, powiada pan, cholera bierze?  upewnił się nagle Janusz.
 I jaka jeszcze. Ho, ho!
 To dlaczego pozamazywali ślady?
 Jakie ślady? A, te na szosie?
 Te. To, co im z tobołów wyciekło.
 A diabli wiedzą. Ale pewnie dlatego, że mają przykaz z góry, żeby ich
jeszcze ochraniać.
 O Boże wielki, jedyny. . .  wysyczała Barbara cichutko takim głosem, że
przez wszystkich członków zespołu przeszedł jakby prąd elektryczny. Naczelny
inżynier poderwał się z trawy.
 Przyrzekłaś. . . !!!
Barbara rzuciła mu tylko jedno spojrzenie. Naczelny inżynier chwycił się za
głowę. Upiór przyglądał się wszystkim z wyraznym zainteresowaniem. Janusz [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • ftb-team.pev.pl
  •