[ Pobierz całość w formacie PDF ]
Spode łba patrzył, spod czarnej, zmierzwionej grzywy, a taka zaciętość paliła się w jego niebieskich
oczach, jak gdyby pustynia była wrogiem z krwi i kości.
Pochyliwszy się, przytknął bukłak do warg dziewczyny.
- Masz, pij - nakazał - póki nie powiem dość. Piła małymi, zachłannymi łykami, aż w końcu z
szyjki bukłaka spłynęła ostatnia kropla. Wówczas zrozumiała.
- Ach, Conanie! - załamała ręce - dlaczegoś mi na to pozwolił? Wypiłam wszystko, wszystko! Już
nic dla ciebie nie zostało!
- Nie becz! - burknął - siły tracisz!
Wyprostował się, cisnął precz próżny bukłak.
- Dlaczegoś mi nie przerwał, dlaczego? - szlochała.
Nawet na nią nie spojrzał. Stał wyniosły, milczący i nienawiść płonęła w jego wzroku utkwionym
w tajemniczych, purpurowych mgłach ścielących się na horyzoncie. Powolnym ruchem ujmował
rękojeść szabli.
Cymmeryjczyk już wiedział, że oto zbliża się do kresu swej wędrówki, ale przeciwko tej
pewności buntowało się w nim namiętne, dzikie, barbarzyńskie umiłowanie życia. Nie do cna
wyczerpany, czuł przecie, że jeszcze dzień pod tym morderczym słońcem - a padnie. Dziewczyna
była już zupełnie wycieńczona. Czyż nagły jak piorun, miłosierny cios nie jest lepszy od długiego
konania? Czy pozwolić, by cierpiała okrutne męki pragnienia - nie na długo je przecież ugasiła -
pozwolić jej cierpieć straszliwe katusze, zanim nie przyjdą maligna i śmierć? O, nie! To byłaby
litość fałszywa! Cal po calu wysuwał z pochwy szablę.
Wtem znieruchomiał. Hen, w oddali, w południowej stronie pustyni, coś lśniło w rozpalonym
powietrzu.
Przywidzenie, pomyślał ze złością, jeden z tych przeklętych miraży, którymi mami człeka pustynia.
Przytknął dłoń do oczu, na wpół oślepłych od słońca - i zdało mu się, że widzi wieże, minarety,
błyszczące mury. Patrzył nieufnie, czekając, kiedy miraż zblednie i rozwieje się w nicość. Natala
przestała szlochać. Z wysiłkiem dzwignęła się na kolana i także wpatrywała się w migotliwe
zjawisko.
- Cóż to takiego, Conanie? - szepnęła cicho, aby nie zbudzić nadziei. - Miasto czy złuda?
Cymmeryjczyk nie odpowiadał. Kilkakrotnie zamknął i podniósł powieki, to w bok spoglądał, to
wprost na miasto - a ono nie znikało, nie ulatniało się, trwało.
- Licho wie! - mruknął. - Tak czy owak, upewnić się nam trzeba.
Wsunął szablę z powrotem do pochwy. Pochylił się i wziął Natalę na ręce z taką lekkością, jakby
była niemowlęciem.
- Nie trudz się, Conanie - broniła się - podołam, puść mnie!
- Nie widzisz, ile tu kamieni - burknął gniewnie - toż byś na strzępy zdarła te swoje pantofelki! -
wskazał ruchem głowy jej delikatne, seledynowe sandałki. - A nam trza się spieszyć, żeby tam dojść
przed zachodem.
Nadzieja na uratowanie życia wlała nowe siły w stalowe mięśnie Cymmeryjczyka. Brnął przez
piaszczyste wydmy z takim wigorem, jakby dopiero co wyruszył w drogę. Człowiek cywilizowany
dawno by ducha wyzionął, gdy on - barbarzyńca z barbarzyńców - nadal, niczym dziki kot, walczył o
przetrwanie.
Conan i Natala cudem wynieśli głowy z pogromu armii księcia Almurica, owej rozpasanej, pstrej
hordy, która ciągnąc tropem pobitego rebelianta, książęcia Koth, przewaliła się z furią burzy
piaskowej przez ziemie Shem i we krwi utopiła rubieże Stygii. Po czym - jeno już z władyką
stygijskim na karku - przedarła się przez mroczne dziedziny królestwa Kush i wreszcie, osaczona,
została na skraju południowej pustyni wyrżnięta do ostatniego człowieka. Niczym wartki strumień,
który, płynąc na południe, tracił obfitość swych wód, aby w końcu całkiem wsiąknąć w piach - tak
kurczyły się szeregi tej armii awanturników, żołdaków najemnych, włóczykijów, a ich bielejące
kości znaczyły drogę od wyżyn kotyjskich po pustynię południa.
Właśnie tam dokonała się rzez. Drużyny Stygijczyków i Kushytów zwarły się jak zęby potrzasku i
nie wypuściły już łupu ze śmiertelnego uścisku. Conan Cymmeryjczyk w ostatniej chwili dopadł
jakiegoś wielbłąda, porwał nań dziewczynę - i tym sposobem uniknęli okrutnego losu. Ale otwierała
się przed nimi jedna tylko droga ucieczki - na martwą, straszną pustynię.
Natala pochodziła z Brythunii. Conan dostrzegł ją pewnego razu na targu niewolników, w jednym
ze zdobytych przez hordy Almurica miast shemickich, a jako że bardzo przypadła mu do serca -
przywłaszczył ją sobie, nikogo nie pytając o zdanie. Ona sama z radością przyjęła nowy obrót losu,
cóż bowiem lepszego mogło ją czekać? Jeno seraj shemicki, a dla kobiet owej hyboryjskiej ery nic
gorszego nad seraj shemicki nie istniało.
Natala i Conan przez wiele dni musieli uciekać w głąb pustyni, ponieważ sfora stygijskich
jezdzców ścigała ich z iście wilczą zajadłością. Gdy wreszcie poniechała pogoni, uciekinierom nie
pozostała żadna inna droga prócz drogi przed siebie. Jechali przeto przed siebie, wypatrując wody,
dopóki nie padł wielbłąd, ich wybawca. Dalej musieli iść pieszo, brnąc po kolana w gorących
piaskach, cierpiąc okropne katusze. Dziewczyna, choć silna, obozowym życiem zahartowana do
trudów jak mało która z kobiet tej twardej przecież epoki - w końcu opadła z sił, mimo że
niezmordowany barbarzyńca chronił ją, jak mógł.
Piekielny żar lał się z nieba na czarne, zmierzwione włosy Conana. Fale mdlącej mgły i mrocznego
otępienia mózg mu zalewały, lecz on się nie poddawał i szedł, zaciskając zęby, dalej i dalej,
wiedział już bowiem na pewno, że miasto rzeczywiste mieli przed sobą, nie miraż. Cóż ich tam
czeka? Jacy nowi wrogowie? Jacy by nie byli - z ciała uczynieni będą, a ciało można przecie ubić w
walce. Niczego więcej barbarzyńca nie czekał.
Słońce chyliło się już ku zachodowi, gdy stanęli pod wielką bramą, zanurzeni nareszcie w kojącym
cieniu. Conan z ulgą rozprostował zbolałe od dzwigania dziewczyny ramiona. Na jakieś trzydzieści
stóp w górę wznosiły się zielonkawe mury, tak przedziwnie lśniące, jakby ze szkła były. Conan
przebiegł wzrokiem blanki, lecz nie dojrzał nikogo. Krzyknął więc z całej mocy potężnych płuc -
odpowiedziała mu cisza. Jął łomotać w bramę rękojeścią szabli - i wzbudził jedynie głuche echo.
Natala, strwożona martwą ciszą, drżała skulona, a tymczasem Conan, zniecierpliwiony daremnymi
wysiłkami, całym swym ciężarem naparł na wrota - a one niespodzianie ustąpiły i bez jednego
skrzypnięcia poczęły się otwierać. Barbarzyńca odskoczył, sprężysty jak puma - i z dobytą szablą
zamarł, gotów do obrony. Dziewczyna krzyknęła.
[ Pobierz całość w formacie PDF ]