[ Pobierz całość w formacie PDF ]
Całe dotychczasowe życie spędziłam w ciągłej trosce o zapewnienie sobie pracy,
o zabezpieczenie się przed skutkami inflacji. Kupowałam place i domy i
oszczędzałam, by mieć więcej pieniędzy, gdy przejdę na emeryturę. Tymczasem w
outbacku jedyną rzeczą pewną był nigdy nie zawodzący cykl rodzącego się świtem
dnia i zapadającej po zachodzie słońca nocy. Czy to nie dziwne myślałam że ci
ludzie, którzy według standardów, do jakich przywykłam, byli najgorzej
zabezpieczeni na świecie, nie wiedzieli, co to są wrzody żołądka, nie cierpieli na
nadciśnienie i nie mieli choroby wieńcowej?
Nawet w odrażających widokach zaczęłam dostrzegać piękno i
niepowtarzalność wszelkich przejawów życia. Kłębowisko węży, których było może
ze dwieście, każdy grubości mego kciuka, nieustannie się ze sobą przeplatających,
przypomniało mi deseń tyle że ruchomy biegnący wzdłuż ściany ozdobnej wazy,
jaką widziałam kiedyś w muzeum. Nienawidziłam węży, ale wiedziałam, że
stanowią ważny element zachowania równowagi w naturze i że dzięki nim tacy jak
my, wędrowcy na pustyni, mają szansę przeżycia. Ludzie uważali węże za trudne
do polubienia; może dlatego tak często występują one w sztuce i religii jako symbol i
przedmiot kultu. Nigdy bym nie przypuszczała, że będę kiedyś marzyć o tym, by
zjeść mięso uwędzonego węża. I oto właśnie nadszedł taki dzień.
W czasie naszej kilkumiesięcznej wędrówki przeżywaliśmy krańcowo różne
pogody. Pierwszej nocy przydzielonego mi futra psa dingo użyłam jako materaca, a
kiedy nastały zimne noce, okrywałam się nim jak kocem. Większość ludzi leżała na
gołej ziemi, obejmując się ramionami i tuląc do siebie. Bardziej mogli liczyć na ciepło
bliskiego ciała niż dochodzące z niedalekiego ogniska. W najzimniejsze noce
zapalano wiele ognisk. W przeszłości aborygeni wędrowali ze swymi
udomowionymi psami dingo, które pomagały im w polowaniu, ochraniały ich w
drodze i grzały w zimne noce. Noc trzech psów to była w żargonie buszu bardzo
zimna noc. Kilka nocy spędziliśmy, układając się na ziemi z nogami skierowanymi
do środka i głowami wyznaczającymi linię koła. W ten sposób lepiej
wykorzystywaliśmy okrywające nas skóry i wydajniej przekazywaliśmy sobie ciepło
naszych ciał. Kopaliśmy doły w piasku, na spód kładliśmy gorące węgle, a na
wierzch jeszcze dodatkową warstwę piasku. Połowę skór dawaliśmy na spód, a
drugą połową przykrywaliśmy się. Każdy taki dół dzieliły dwie osoby.
Pamiętam, że złożyłam ręce, oparłam o nie brodę i patrzyłam w górę na bezkres
Nieba nade mną. Zaczynałam rozumieć zasady, jakie wyznawali ci cudowni, czyści,
niewinni i kochający ludzie, którzy mnie otaczali. Jakiż to byłby cudowny widok
pomyślałam gdyby obserwować z kosmosu tę świetlistą aureolę z ludzi ułożonych
w kształt margerytki, z małymi ogniskami pomiędzy każdą grupą dwóch ciał!
Z każdym dniem poznawałam ich lepiej i nabierałam przekonania, że w
sposobie odczuwania są bardzo bliscy temu, co można by określić jako sumienie
ludzkości. Coraz lepiej też rozumiałam, dlaczego oni widzą we mnie odmieńca.
Byłam im bardzo zobowiązana, gdyż dzięki nim przebudziłam się i inaczej
spojrzałam na świat.
37
Telefon bez drutu
Ten dzień zaczął się podobnie jak wszystkie poprzednie. I jak zwykle nie
wiedziałam, co chowa dla mnie w zanadrzu. Osobliwe było to, że jedliśmy dziś
śniadanie. Poprzedniego dnia napotkaliśmy na naszej ścieżce kamień świetnie
nadający się na żarna. Był wielki, bardzo ciężki, owalny. Ponieważ okazał się za
ciężki, by go wziąć ze sobą, zostawiliśmy go na miejscu dla innego wędrowca. Być
może przyda się komuś, do kogo uśmiechnie się szczęście i zdobędzie gdzieś jakieś
nasiona lub ziarna. Kobiety zmełły łodygi roślin na miałką mąkę i po zmieszaniu jej
ze słoną trawą i wodą upiekły płaskie placki. Przypominały małe naleśniki.
Zwróciliśmy się w stronę wschodu i w porannej modlitwie podziękowaliśmy
Opatrzności za wszystkie otrzymane błogosławieństwa. Wysłaliśmy też codzienne
przesłanie do królestwa zwierząt i roślin, od których zależał nasz byt.
Dziś centralne miejsce w naszym półkolu zajął jeden z młodszych mężczyzn i
poprosił, żeby jemu właśnie powierzyć wykonanie szczególnie ważnego zadania,
jakie plemię miało tego dnia do spełnienia.
Wcześnie opuścił obóz i znacznie nas wyprzedził. Byliśmy już kilka godzin w
drodze, gdy przywódca nagle się zatrzymał i upadł na kolana. Wszyscy
zgromadziliśmy się dokoła niego, a on pozostał w pozycji klęczącej; ramiona
wyciągnął do przodu i lekko poruszał dłońmi. Spytałam Oootę, co się dzieje. Dał mi
znak gestem, żebym zachowała ciszę. Nikt nic nie mówił, wszyscy stali bez ruchu w
dużym skupieniu. Po jakimś czasie Ooota mi wyjaśnił, że młody zwiadowca, który
nas przed paru godzinami opuścił, przesłał nam teraz drogą telepatyczną
wiadomość. Prosi w niej o pozwolenie, by mógł odciąć ogon kangurowi, którego
przed chwilą zabił.
Teraz dopiero zrozumiałam, dlaczego zawsze zachowywaliśmy w marszu ciszę.
Skoro ci ludzie chcieli się ze sobą porozumiewać drogą telepatii, musieli trwać w
skupieniu. Byłam tego świadkiem i wiem, że nie było słychać żadnego dzwięku. Ich
telepatyczne przekazy docierały na odległość nawet trzydziestu kilometrów.
Dlaczego ten chłopak chce odciąć kangurowi ogon? spytałam.
Dlatego, że ogon jest najcięższą częścią ciała kangura, a chłopak jest zbyt słaby,
by mógł go nieść. Z ogonem zwierzę byłoby wyższe od niego. Doniósł nam jeszcze,
iż napił się po drodze nieświeżej wody i czuje, że zaczyna gorączkować. Krople potu
spływają mu po twarzy.
Odpowiedz wyrażającą zgodę nadano również drogą telepatyczną. Ooota
powiedział, że zatrzymamy się w tym miejscu na cały dzień. Ludzie zabrali się już
do kopania dołu mogącego pomieścić dużą ilość mięsa. Inni szykowali ziołowy lek
dla chorego chłopca, kierując się przy tym instrukcjami naszego Medyka i opinią
Uzdrowicielki.
Po kilku godzinach młody zwiadowca wmaszerował do obozu, niosąc
ogromnego kangura, wypatroszonego już i pozbawionego ogona. Otwór zamknął,
spinając go naostrzonymi patyczkami. Jelit zaś użył jako sznura do powiązania
zwierzęciu nóg. Niósł pięćdziesiąt kilogramów mięsa na głowie i ramionach. Spocił
się przy tym i widać było, że jest chory. Członkowie plemienia najpierw zajęli się
leczeniem chłopca, a dopiero potem zabrali się do gotowania posiłku.
38
Zaczęli od opalania kangura nad płomieniem ogniska; zapach palącego się futra
wisiał w powietrzu jak smog nad Los Angeles. Następnie odcięli kangurowi głowę i
wyłamali nogi, by można było usunąć ścięgna. Potem spuszczono ciało zwierzęcia
do dołu pełnego żarzących się węgli i obłożono je nimi ze wszystkich stron. W
jednym rogu dołu umieszczono mały pojemnik z wodą, z którego sterczała
wydrążona, długa tykwa. Na mięso narzucono gałęzie i przez następnych kilka
godzin szef kuchni pochylał się od czasu do czasu nad paleniskiem i dmuchał w
tykwę. W ten sposób wyciskał wodę na powierzchnię, tak by spryskiwała pieczeń.
Pojawiała się para.
Gdy jednak przyszła pora na podanie mięsa, okazało się, że upiekła się tylko
[ Pobierz całość w formacie PDF ]