[ Pobierz całość w formacie PDF ]
siebie za istotę, że tak powiem, wierzchołkową,
to jest, u samego szczytu stworzenia istniejącą,
że długo nie mogłem zgodzić się z pojęciem, aby
żyjątko niesłychanie liche, u samego spodu świata
niewidzialnie istniejące, dzierżyło nade mną pra-
wo życia i śmierci. Zdumiewało mię to i upokorza-
ło ogromnie. Raz na myśl o tym, jak byłem dum-
ny ze swych natchnień i umiejętności, ze swego
tytułu twórcy, z całego siebie, zaśmiałem się tak
głośno, że poczciwa kobiecina w białym fartuchu
mniemała, iż tracę znowu przytomność, i co
prędzej posłała po lekarza. Przyszedł, znalazł
138/259
wszystko w porządku i zapytał: co mię przed godz-
iną tak bardzo rozśmieszyło?
Mój konsyliarzu rzekłem byłem świad-
kiem widowiska szczególniejszego: sam w oczach
własnych malałem, malałem, aż stałem się
mniejszym od mikroba...
A myśmy się przypatrywali panu przez
mikroskop? co? zażartował.
I w ten sposób przypatrując się, jeszczeście
nie mogli widzieć tego, co stawało się we mnie...
Z panem? poprawił.
Nie, we mnie. Chmura zasłoniła słońce, i
boję się, że nigdy już nie będzie takim pogodnym
i świetnym jak przedtem.
Majaczenia wzroku i umysłu; skutek
wielkiego osłabienia! Zachowuj się pan spokojnie,
jedz swój beefsteak, pij wino, a wkrótce będziesz
nam znowu tak wielkim, jak byłeś!
Warn, może, ale nie sobie. Beefsteak nie jest
plastrem gojącym dla blizny powstałej na mózgu.
W kieliszku wina nie utopisz największego w
świecie zapytania.
Zapytywałem: czymże będę po tym? Po
czym? No, po tym, gdy mię grzybek pożre albo ze-
firek z ziemi zrzuci. Posiadałem niejakie wyobraże-
139/259
nie o procesie chemicznym przebywanym po
katastrofie przez tę część człowieka, która nazywa
się ciałem. Na nieszczęście swoje znałem trochę
z rozmów i książek różne fazy metamorfozy nie-
uniknionej i odtwarzałem je wyobraznią w sposób
przerażająco jasny i plastyczny. Po prostu kwad-
ranse, godziny upływały mi na przypatrywaniu się
rozkładowi swego ciała w różnych jego stopniach i
postaciach, aż nabierałem do samego siebie ohy-
dy graniczącej z szaleństwem. Były to halucynacje
chorobliwe i które przejść musiały z powrotem do
sił i ruchu, lecz na dnie ich spoczywała prawda,
spomiędzy wszystkich prawd najoczywistsza i na-
jwiekuistsza : nieuniknioność śmierci i w każdej
minucie prawdopodobna jej bliskość. Widmo,
którego przedtem zaledwie niewyrazne zarysy
spostrzegałem, wyskoczyło z głębi perspektywy,
chwyciło mię za gardło i krzyczało: Jestem!
Muszę być! Przypatrz się, jakim jestem!" Przypa-
trywałem się ze zgrozą jeżąca włosy na głowie,
z uczuciem chmury ciężkiej, ciemnej, wsuwającej
się do mego wnętrza i kładnącej się zarówno na
mózgu, jak na sercu.
A w pokoju hotelowym z amarantowym obi-
ciem było pusto i cicho. Lekarze zabronili obec-
ności osób obcych. Obecność bliskich i kochają-
cych byłaby dozwoloną, zapewne nawet pożą-
140/259
daną. Cóż to? Ja, wielki, ukochany i niemal ubóst-
wiany przez świat, nie miałemże nikogo bliskiego i
kochającego? Gdzie Oktawia? Gdzie jest Oktawia?
Dlaczego ona...
Po upływie pewnego czasu, jak tonący
brzytwy, uchwyciłem się myśli następującej: Do-
brze, to wszystko stanie się z ciałem moim. A
duch?
Ileż razy słyszałem i sam wymawiałem słowa:
natchniony, ognisty, głęboki, twórczy, wielki duch!
Co to takiego? Myśli, uczucia, natchnienia moje,
nade wszystko pieśni moje, ach, te pieśni, które
przeszywały mi mózg, jak błyskawice niebo, i lejąc
się spod mej ręki porywały w niebo tylu innych
co to takiego? Czy to także składało się z białka,
tłuszczu, kwasów, oddychało tlenem i azotem, mi-
ało pochodzenie wiadome, wymierzone,
odważone?
Sam nie wiem jak, zapewne pod wpływem
wielu czynników, rozstałem się był od dawna z
doktrynami religii objawionej, i pojęcie
nieśmiertelności duszy było dla mnie zagadnie-
niem, którego w kierunku żadnym rozwiązać nie
mogłem. Przedtem zresztą, ani nad nim, ani nad
innymi zagadnieniami tego rzędu nie zastanaw-
iałem się nigdy, choćby przez minut kilka. Potok
niósł gałązkę na falach tak wartkich, że nie
141/259
spuszczała się wcale na dno otchłani. Jednak
otchłań była. Samotność i bezczynność trzymały
mię teraz nad jej krawędzią; w jej głębie czarne
wpijałem oczy osłupiałe, ślepe, nie widząc nic, za-
zdroszcząc szalenie tym, przed którymi oświetlała
je pochodnia wiary.
Były chwile, w których spiesznie, rozpacznie
chwytałem się myśli, że jednak... jednak może jest
w człowieku coś takiego... coś innego niż ciało,
jakiś pierwiastek niewiadomy, niepoznany, nien-
azwany, który nie zginie... Zginąć nie chciałem.
Niech tam już ciało! Ale to, co we mnie myśli,
czuje, śpiewa, aby zginąć miało, sprzeciwiało się
temu wszystko, co było we mnie młodością, twór-
czością, siłą, żalem, oburzeniem! Doświadczałem
takiego uczucia, jakbym wpadał w ogromną
próżnię. Była to bezdenna, bezbarwna, ckliwa
nicość. Zwłaszcza ckliwa, bo biła od niej bezmyśl-
ność i bezcelowość, tak wstrętna dla myśli, jak
wstrętnymi dla podniebienia bywają płyny nie
posiadające żadnego zapachu ani smaku. Poz-
nałem prawdę orzeczenia, że natura ma wstręt
do próżni. Moja istota myśląca i czująca nie chci-
ała wpaść w próżnię. Powstawanie rzeczy
świadomych siebie, rozumnych, wrażliwych,
szczytnych, z tym przeznaczeniem, aby niknęły
w brutalnym, głupim, ohydnym Nic, wydawało mi
142/259
się niesprawiedliwością tak olbrzymią i bezsen-
sownością tak niepojętą, że ani pogodzić się z ni-
mi, ani zrozumieć ich nie mogłem.
Lekarz mój, człek z inteligencją i nauką dużą,
popatrzywszy raz na mnie z niepokojem, zapytał:
czy wypadkiem nie dręczy mię jaka troska albo
chęć nie zadowolona? Odpowiedziałem, że istot-
nie, dręczy mię żal wielki nad tym, iż zamiast
artystą nie urodziłem się uczonym.
A toż dlaczego? zapytał ze zdziwieniem.
Wiedziałbym teraz, czy bakcylus może
zjeść wraz ze mną i mój talent.
[ Pobierz całość w formacie PDF ]