[ Pobierz całość w formacie PDF ]
Wstąpiłem więc na schody jak na stromiznę nie do pokonania
i wspinałem się coraz wolniej, jakbym na plecach dzwigał dwa
worki piasku. Wreszcie stanąłem przed drzwiami z numerem
156
dziewiątym. I nagle poczułem, że ogarnia mnie panika.
Chciałem uciec, lecz zupełny bezwład trzymał mnie w miej-
scu. Nacisnąłem guzik dzwonka. Usłyszałem ciche brzę-
czenie...
Cisza... tylko w uszach dzwoniło mi coraz głośniej. Nikt się
nie zjawiał. Zadzwoniłem drugi raz. Znowu cisza.* Trzeci raz
już nie zadzwoniłem, gdyż nagle coś się we mnie przełamało;
wydało mi się, że ktoś mnie zwodzi. Oto ja od tylu już dni
wędruję przez pół Polski jak przez tor przeszkód, męczę się,
uciekam, wywijam, a tymczasem...
Sądziłem, że ojca zastanę w domu. Powinien przecież
czekać na mnie. Tyle lat nie widzieliśmy się... Coś mną
szarpnęło i raptem wszystko stanęło dęba, jakby świat się
odmienił. Krew uderzyła we mnie spłoszonym rytmem, roz-
dygotały się nerwy i, nie zważając na nic, zacząłem walić
pięścią w drzwi.
- Co ty tak hałasujesz? - usłyszałem z boku czyjś głos.
W sąsiednich drzwiach stała stara kobieta wbita w zniszczony
szlafrok i świdrowała mnie gniewnie oczami.
- Ja do ojca.
- Do jakiego ojca? Tu mieszka pani Talaberska.
- Mam adres ojca i muszę się z nim koniecznie zobaczyć.
- Mówię ci chłopcze, że tu mieszka pani Talaberska.
- Może ojciec odnajmuje od niej pokój. Mam przecież jego
adres. O, proszę, niech pani patrzy. - Podałem jej zmiętą
kartkę. Przyjrzała się jej z niedowierzaniem, a potem skiero-
wała na mnie guzikowate oczy.
- Ona tu wynajmuje jeden pokój, ale teraz jej nie ma.
Wyjechała do córki do Wejherowa.
- t>o Wejherowa - powtórzyłem bezwiednie. - A kiedy
wróci?
- Mówiła, że wróci dopiero jutro rano.
- No to cześć - wyszeptałem pełen rezygnacji.
Kobieta przyjrzała mi się baczniej i przychylniej.
157
- Mówisz, że przyjechałeś do ojca?
- Tak. I bardzo mi na tym zależy, żeby się z nim
spotkać. Może pani go widziała? Taki przystojny z ciemny-
mi oczami.
- Czy ja wiem? Tylu tu się kręci.
Wyjąłem z kieszeni fotkę ojca. Podsunąłem jej pod oczy.
- To mój ojciec. Może pani go spotkała?
Kobieta wygrzebała z kieszeni szlafroka okulary.
- Zaraz, zaraz... coś mi się zdaje, że widziałam tu takiego.
No jasne, kiedyś zadzwonił, żeby pożyczyć zapałki. To chyba
ten.
- Może pani wie, gdzie ojciec pracuje?
- Skądże, chłopcze. Ja go wtedy tylko raz widziałam. Mnie
tam nie obchodzi, kto tu mieszka i co robi. - Jej twarz znowu
stężała w starczej niechęci i obojętności, - Przyjdz jutro rano,
może zastaniesz panią Talaberską. - To powiedziawszy, za-
trzasnęła mi przed nosem drzwi.
Stałem jeszcze chwilę pod drzwiami. Czułem, jak narasta
we mnie żal. Zdawało mi się, że znowu ktoś mnie oszukał,
a cały świat jest mi przeciwny i nieprzychylny. Przed chwilą
bałem się spotkania z ojcem, a teraz zapragnąłem go zobaczyć.
Może on doda mi otuchy, osłoni, wesprze, bo nagle przeraziła
mnie samotność. Zdawało mi się, że wokół jest tylko ogromna
pustka, a ludzie mnie unikają.
Zastanawiałem się, co robić? Przypuszczałem, że ojciec
pracuje na rannej zmianie, więc powinien się wkrótce zjawić.
Postanowiłem więc czekać na niego. Zszedłem na dół, na
ulicę, i kręciłem się wokół bramy. Wiadomo jednak, że im
dłużej czekasz, tym czas wolniej upływa, a dla mnie to nawet
nie płynąłj tylko ciągnął się jak zakrzepła smoła.
Dokoła ruch. Pełnia letniego sezonu i ludzie jacyś wczaso-
wi, wakacyjni; wszyscy opaleni, jakby przysmażeni na bara-
nim łoju. Jednym słowem czerwonoskórzy Indianie w euro-
pejskich fatałaszkach. Obija się to towarzystwo, snuje się po
158
ulicy rozleniwione słońcem i plażą. A ja wśród nich zagubiony
i niedojdowaty, jakby z innego gatunku, z innej gliny.
Znudziło mi się obserwowanie ulicy. Przystanąłem przed
wystawą warzywniczego sklepu. Młoda kapusta, kalafiory,
ogórki, kalarepa... poukładane w piramidy i rozmaite figury
geometryczne. Tchnęło od nich świeżością i zielenią. Najdłu-
żej przyglądałem się kalafiorom. Wyglądały trochę jak kwiaty,
a trochę jak zle ugniecione ciasto. Wydało mi się, że te
poczciwe warzywa spoglądają na mnie ludzkimi oczami,
patrzą dociekliwie i kpiąco, jakby się ze mnie nabijały...
Nagle w szybie zobaczyłem odbicie starej kobiety, z którą
rozmawiałem na górze. Była już ubrana w znoszoną suknię,
a w odbiciu wyglądała jeszcze starzej i bardziej przywiędła.
- Ty wciąż jeszcze czekasz? - zapytała.
Odwróciłem się.
- Może ojciec wieczorem wróci do domu.
- Nie doczekasz się, biedaku. Tacy młodzi mężczyzni nie
wracają o tej porze do domu.
Odeszła, powłócząc cienkimi jak szczudła nogami. Ruszy-
łem prawie bezwiednie. Nie zastanawiałem się, dokąd i po co,
bo to i tak nie miało żadnego znaczenia. Szedłem główną ulicą
Jelitkowa, a potem znalazłem się w alei prowadzącej w stronę
morza. Mijałem wracających z plaży-ogorzałych, rozleniwio-
nych, zadowolonych z siebie, a wszystko dokoła - krajobraz
i ludzie - wydawało mi się nierealne, jakby przyćmione
i pozbawione życia.
Dopiero kiedy zatrzymałem się na wydmach, obraz otacza-
jącego mnie świata wrócił ze wzmożoną wyrazistością. Zoba-
czyłem morze. Pierwszy raz w życiu, daję słowo, i zachłysną-
łem się jego olśniewającym widokiem. Przede mną ogromna
przestrzeń, jak gdyby nagle świat poszerzył się i wyolbrzy-
miał. Słońce stało już nisko nad horyzontem jak balon na
uwięzi. Po oleistej tafli biegła rozedrgana smuga refleksów,
a woda była miedziana i sinobłękitna. Nad wodą strzępy
159
nasiąkniętych światłem obłoków i ta przemożna dal zapierają-
ca oddech i ciągnąca ku sobie.
Stałem długo. Na twarzy czułem ostry powiew morskiego
wiatru i zdawało mi się, że cały żal taje we mnie, kruszy się,
a kojący spokój napływa wraz z przybojem. Zbiegłem z wydm
na plażę. Grzązłem w skrzypiącym pod podeszwami piasku, aż
wreszcie doszedłem do ubitego przybojem pobrzeża. Plaża
była niemal pusta. Mewy z krzykiem siadały na brzegu,
szukając resztek pożywienia. Wokół - szumnie, szeroko,
świetliście.
Szedłem wzdłuż pobrzeża, obserwując grę fal przetaczają-
cych się przez palisadę falochronów. Miarowy oddech morza,
rytm melodii fal wywołał w mojej pamięci fragment Odysei.
[ Pobierz całość w formacie PDF ]