[ Pobierz całość w formacie PDF ]
Wiele z tych rzezb ja zrobiłem powiedział.
Były dwie półki wysoko nad jego stołem, ponad wnękami, gdzie trzymał swo-
je narzędzia. Wskoczył zwinnie na stół, żeby tam sięgnąć.
Tutaj trzymam moje rzezby.
Podał mi wspaniale wyrzezbionego Minotaura. Ten na pół byk, na pół męż-
czyzna stał wyprostowany na dwóch nogach. Umięśniony, ręce miał z dłońmi,
nogi z kopytami i smutny łeb byka o dużych oczach i krótkich rogach. Rzezba
129
ta, mierząca dziesięć cali wysokości, wygładzona, nawoskowana, wypolerowana,
doprawdy była doskonała. Patrzyłem teraz na Jana z szacunkiem. On stojąc na
stole nade mną nabrał swobody. Wiedział, że pozyskał sobie mój podziw.
Wspaniała robota powiedziałem. Pan jest artystą.
Moja własność. Nie sprzedam tego.
Zacisnął wargi i domyśliłem się, że najwidoczniej ktoś chciał kupić tego Mi-
notaura i powstał jakiś konflikt. Z wysoka podał mi pięć innych rzezb, mniejszych
niż ta pierwsza. Niesamowity ptak z dziobem wielkości swojego wzrostu. Na-
gi diablik siedzący na koniu z łbem wilka. Maska twarzy brodatego mężczyzny.
Gryfon. Centaur.
Co panu posłużyło za modele? zapytałem.
Nie miałem żadnych modeli. Minotaura widziałem na obrazkach w jednej
książce, ale ja go zmieniłem. Bo w tej książce nie był taki jak trzeba.
Skąd pan wie?
Wiedziałem. Zeskoczył ze stołu. A tamte inne stworzenia widziałem
na własne oczy.
Gdzie?
Widziałem je.
Nie kwestionowałem tego. Wyobraznia to dar tajemniczy. Wiem, że można
w myśli widzieć coś konkretnego tak wyraznie, jakby się widziało w rzeczywi-
stości. Brałem te rzezby jedną po drugiej. Nie wykluczałem możliwości, że mam
przed sobą geniusza, aczkolwiek w stanie surowym.
Ale to za mało powiedział Jan. Z drewna nie da się zrobić wszyst-
kiego, co by się chciało. Ja chcę rysować i malować. Duszę bym oddał za pana
przybory.
Czyż trzeba aż oddawać duszę za coś tak zwyczajnego.
Trzeba. Chce pan zobaczyć mój sekret?
Jaki sekret?
Pokażę panu.
I znów sprawiałby nieomal wrażenie dziecka, gdyby nie te dziwne jakieś oczy
kryjące się za jego oczami. Pobiegł do drzwi warsztatu i zaczekał na mnie, żeby
móc zamknąć je na klucz. I znów szedłem za nim prawie pustymi uliczkami.
Oczywiście misterium było w pełnym toku.
Dotarliśmy tak do starej części miasteczka i nerwy we mnie napięły się jak
struny skrzypiec, kiedy skręciliśmy w uliczkę, którą szła Matka Boska Rohlmanna
i na której, mógłbym ręczyć za to, mieszkał Bonifacy Rohlmann. Jan zatrzymał
się przy drzwiach domu w połowie uliczki na prawo od Matki Boskiej i na skos od
domu z głową trefnisia. Na drewnie tych drzwi była zatarta szrama, świadcząca,
że godło z nich zostało zdjęte prawdopodobnie bardzo dawno temu. Na ścianie
pomiędzy oknami zobaczyłem gryfona uszkodzonego kiedyś w ciągu tych lat czy
stuleci, tak że została tylko jego połowa.
130
Mieszka pan tutaj? zapytałem.
Aha.
Z kim?
Z rodzicami.
Otworzył drzwi i wszedłem za nim do tego domu. Krótka sień, klatka scho-
dowa, na prawo od sieni salonik. Było to mieszkanie ciche, nieskazitelnie czyste
i bardzo skromne. Rodzice Jana, czymkolwiek zajmowali się normalnie, z pewno-
ścią w sezonie misteriów pasyjnych pracowali w amfiteatrze czy też gdzie indziej
w związku z napływem turystów.
Zaraz będę powiedział Jan. Są w ukryciu.
Wiedziałem, że mówi o tych swoich sekretach, o których przedtem powie-
dział, a nie o rodzicach.
Musi pan je ukrywać? zapytałem.
Oni mi nie pozwalają robić tego, co ja chcę.
Kto nie pozwala?
Rodzice, Kistler. Wszyscy.
Ruchem ręki skierował mnie do saloniku i pobiegł na pięterko, skacząc po dwa
stopnie schodów naraz. W saloniku było sztywno i chociaż nie nazwałbym tego
nieżyczliwością, jakoś wszystko tam jeżyło się przede mną, obcym przybyszem.
Na południowej ścianie wisiał duży portret wojowniczego staruszka ze sterczą-
cymi wąsami. Na wprost niego, na przeciwległej ścianie, zobaczyłem nieśmiałą
starą kobietę uczesaną w kok. Przodkowie. Meble stare, nieciekawe, zajmowały
nieustępliwie miejsca sobie od lat przeznaczone.
Jan wrócił. Przyniósł kartki rozmiar 4 cale na 6 cali i 3 cale na 5 cali
takie, jakie można kupić w sklepach z materiałami piśmiennymi albo w magazy-
nach dziesięciocentowych w Stanach Zjednoczonych. Trzymał je w rękach przez
kilka sekund, a potem dał mi. Wziąłem je i podszedłem z nimi do okna. Zdumie-
wająco dużo światła wpadało przez firanki. To było wysokie okno.
Jan rysował tylko na takich kartkach. Miał tylko najtańszy, najzwyklejszy ołó-
wek i szkolne kredki, których wady znał, więc zaledwie parę rysunków pokoloro-
wał.
Brzydki karzeł siedział na zaokrąglonym kamieniu, wyglądającym jak prze-
wrócony łuk z kościelnego portalu. Siedział z nogami podciągniętymi, stopy
o długich palcach miał bose i nieproporcjonalnie dużą ręką przysłaniał sobie
twarz. Inny rysunek przedstawiał krępego brodacza z podniesioną siekierą, jesz-
cze inny jakieś dwa prawie sprośne gryzonie naprzeciwko siebie. I był nietoperz
w locie. I czteronogi płaz o męskiej twarzy z ustami o kącikach opuszczonych
i z oczami wybałuszonymi. Dwa szkice przedstawiały biegnących nagich męż-
czyzn, przy czym jeden z nich podnosił ręce. I obejrzałem szkic figury świętego
Kryspina i szkic świętego Jerzego ze smokiem. W tym wszystkim zobaczyłem
młodość, amatorstwo, a rysunek przedstawiający świętego Jerzego zdecydowanie
131
się Janowi nie udał. Nie miałem mu tego za złe, bo przecież i w dobrych muze-
ach bywają niedobre obrazy, opatrzone dobrymi nazwiskami. Podniosłem wzrok,
Jan stał skulony i patrzył na mnie w napięciu. Moje zdanie o jego obrazach naj-
widoczniej miało dla niego duże znaczenie i czytał na mojej twarzy więcej, niż
chciałem wyjawić.
Pan uważa, że to nie jest dobre? zapytał. %7łe to nie jest sztuka?
Wyprostował się i opuścił ręce. Ja nie mam żadnych przyborów. W ogóle nic.
Dlaczego? Ma pan materiał i narzędzia do rzezbienia.
Owszem. Rzezbić mi pozwalają. Ale rysować nie, a ja chcę malować.
Znów rzuciłem okiem na te rysunki. Wszystkie przedstawiały mężczyzn. Ani
na jednym nie było kobiety. I ani śladu misteriów pasyjnych, pobożnych obrazów
i świętych pańskich, z wyjątkiem Kryspina. Istotnie Jan miał dobre wyczucie linii
i chyba instynktowną znajomość anatomii, zapewne dzięki swojemu snycerstwu.
Wyczucie perspektywy miał też dobre, ale uchwycenie ruchu, takiego jak ruch
tych dwóch biegnących mężczyzn, przekraczało trochę jego umiejętności.
Czy widział pan jakieś wielkie obrazy? zapytałem. Zwiedzał pan
jakieś muzea?
Nie. Raz pojechałem do Monachium, ale nie dali mi pójść do muzeum.
Władza i autorytet wyrażone w owym oni wydawały się wprost niewiary-
godne ta nierozumna arbitralność zabraniająca oglądać w muzeum wielkie
[ Pobierz całość w formacie PDF ]