[ Pobierz całość w formacie PDF ]

z rezultatu naszej pracy i to, że sufit jest tak nisko, wcale nam nie przeszkadza. Postanawiam
pokryć jeszcze krokwie styropianem. Mrok zapada szybko, więc budujemy tylko poręcz wokół
części, która ma być pracownią, po czym padam na podłogę. Muszę znalezć jeszcze jeden stary
chodnik, żeby przykryć ten jej nowy kawałek, zanim poplamię ją całą farbami, kiedy zacznę
malować.
Na razie jestem jednak naprawdę wykończony i kolana cały czas mi pulsują. Rosemary
przynosi z kuchni herbatę i opijamy nasz wyczyn, używając zachowanych kubków po jogurcie.
Jesteśmy jeszcze wciąż na tyle oszczędni, żeby za wiele nie wyrzucać. Myślałem
o wykorzystaniu kubków do terpentyny i werniksu, kiedy zacznę wychodzić w plener, ale dla
takich rzeczy zawsze znajdzie się wcześniej jakieś zastosowanie.
Wielką radość sprawia nam zakładanie półek pod niskim sufitem. Mam teraz mnóstwo
miejsca na różne potrzebne mi rzeczy; umieszczamy półki tak, żeby był do nich łatwy dostęp.
Wykorzystuję stary kij od szczotki jako wieszak do rolki płótna kupionego w Paryżu. W ten
sposób płótno mi się nie pogniecie.
Zaczynam robić przegródki na farby, dla najważniejszych kolorów, jakich najczęściej
używam. Na ogół zapominam zakręcać tubki, a czasem zapominam nawet, gdzie położyłem
farby, więc potem tracę czas i energię, szukając ich gorączkowo, i to akurat wtedy, kiedy
pochłania mnie całkowicie malowanie. Wiem, że pewnie i tak wszystko mi się pomiesza, nawet
jeśli zrobię te przegródki, ale cóż  jestem niestety przysłowiowym Janem, który nie nauczył się
niczego, kiedy był Jasiem.
Instaluję kilka zwykłych punktowców na krokwiach, więc będę miał dobre oświetlenie
w miejscach, w których pracuję, kiedy zabraknie mi światła naturalnego. Pomieszczenie nabiera
wyglądu prawdziwego atelier malarskiego; nie jest wprawdzie takie zagracone jak niektóre znane
mi pracownie, ale będzie dobrym miejscem do pracy.
Kiedy wszystko jest gotowe, zapraszam Rosemary i resztę rodziny, żeby weszli na górę
i porozkoszowali siÄ™ panujÄ…cym tu Å‚adem. Na Rosemary, podobnie jak na wszystkich
pozostałych, widok robi duże wrażenie. Zaczynam się zastanawiać, czy przypadkiem nie
wykonuję całej tej roboty w tym celu, żeby odsunąć od siebie to, co nieuchronne, czyli samo
malowanie. I właśnie wtedy czuję, że jestem gotów chwycić za pędzel.
Zanim następnego dnia wyruszę w plener, napinam trzy blejtramy, a nawet przekładam
w kasecie farby, ułożone w dniu, w którym malowałem staw. Tym razem stanę przy studni
i namaluję pejzaż z młynem z tej właśnie perspektywy; widok jest tak malowniczy, że sam
w sobie stanowi gotowy obraz, nawet bez mojego udziału.
Nie przerywam w porze lunchu, pracuję aż do chwili, kiedy słabnące światło i nogi zmuszają
mnie do spakowania kasety. Wracam do pracowni i wieszam obraz na jednym ze stelaży, które
Matt zamocował na ścianach w całym pomieszczeniu. Mam nawet wnękę, w której mogę
trzymać kasetę, i kołek, na którym wieszam składane krzesełko. Zaczynam się czuć
zdecydowanie jak stary, hołubiony przez najbliższych malarz. Nie powiem, żebym miał coś
przeciwko temu.
Nazajutrz Matt namawia mnie, żebyśmy pojechali poszukać desek na stół, który mógłby stać
na zewnątrz pod domem. Położyliśmy już w tym miejscu podest z desek pozostałych po
urządzeniu pracowni i jeszcze przed wyjazdem do Paryża przeciągnęliśmy tam kabel od światła.
Planujemy, że położymy zakupiony blat na dachu, a złożone nogi w środku. Nabraliśmy
doświadczenia, robiąc nasz magiczny stół w Paryżu, więc teraz wystarczy zmajstrować coś
podobnego. Sytuacja jest teraz o tyle lepsza, że mamy pod bokiem wielki skład drzewny,
w którym możemy się zaopatrzyć w materiał.
Znajdujemy dokładnie to, czego potrzebujemy, i to za połowę ceny, jaką zapłaciliśmy
w Paryżu. %7łeby umieścić ciężkie dębowe dechy na bagażniku volkswagena, musimy prosić
o pomoc pracowników składu. Potem pozostaje jeszcze ciężka robota z ich przywiązaniem do
ramy bagażnika. Nogi i śruby z nakrętkami wkładamy pod tylne siedzenie. Kathleen znalazła
dokładnie takie śruby, jakich użyliśmy, montując stół w Paryżu.
Nieco pózniej zatrzymujemy siÄ™ przed pocztÄ… w Château, żeby sprawdzić, czy jest jakaÅ›
korespondencja, a zwłaszcza czeki lub zamówienia na kolejne obrazy. Potem zgrzani po ciężkiej
pracy idziemy do naszej ulubionej restauracji i tam zajadamy siÄ™ francuskimi przysmakami.
Jest jeszcze widno, kiedy wracamy do młyna, ale przede wszystkim rozładowujemy
samochód i zanosimy deski tam, gdzie ma być nowa weranda, jakiś metr poniżej poziomu tamy.
Przyjmując takie pozycje, jakbyśmy siedzieli, sprawdzamy, czy będziemy coś widzieć ponad
tamą i czy nic nie zasłoni nam widoku na staw. Jest świetnie, nawet Camille twierdzi, że widzi
wszystko.
DokupiliÅ›my papier Å›cierny i pożyczyliÅ›my w Château innÄ… szlifierkÄ™. GÅ‚adzimy i szlifujemy
blat do zachodu słońca. Tu, na wsi, ściemnia się znacznie pózniej niż w Paryżu o tej porze roku.
Rozstawieni wokół stołu ciężko nad nim pracujemy. Matt przejeżdża po blacie szlifierką, a my
gładzimy deski najpierw gruboziarnistym, potem drobnym papierem ściernym. Uzgodniliśmy, że
wygładzimy stół nie tylko z wierzchu, ale także z boków i od spodu. Zaczyna nas to wciągać,
chodzi nam o to, żeby stół wyglądał dokładnie tak, jak sobie go wymarzyliśmy.
Ale w samym środku całej roboty, kiedy William śpi sobie smacznie w przenośnym łóżeczku
u boku Rosemary, następuje taki moment, kiedy zbieram się na odwagę, żeby powiedzieć im
o swoich niepokojach. A właściwie to prowokuje mnie do tego Camille. Wyobrażałem sobie, że
będzie to raczej Matt, który wykonuje najcięższą fizyczną pracę. Sądziłem po prostu, że on
odczuwa najbardziej dotkliwie skutki moich ograniczeń.
 Niechętnie o tym mówię, tato, i mam nadzieję, że cię nie urażę, ale wygląda na to, że
trochę zwalniasz. Nie, żeby to wyglądało na coś poważnego; po prostu nie jesteś już tak sprawny [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • ftb-team.pev.pl
  •